Jeśli chodzi o książki przypominam trochę dziecko pozostawione na noc w fabryce czekolady. Nieważne, jak bardzo już mnie mdli, i że niekoniecznie lubię lukrecję. Pożeram i pochłaniam do momentu, w którym nic już nie zostaje, ani okruszek. To ma swoje dobre jak i złe strony, ale o tych złych wspomnę innym razem (kiedy już się przemogę i przyznam przed sobą i Wami jakie książki przeczytałam i gdzie się schowam ze wstydu).
Wracając do tematu przeczytałam ostatnio Cyrk nocy Erin Morgenstern. Książkę dorzuciłam sobie do koszyka w antykwariacie tylko dlatego, że bardzo spodobała mi się okładka i od dawna nie czytałam niczego, o czym bym wcześniej nie słyszała albo ktoś by mi nie opowiadał. Postanowiłam zaryzykować. Skończyłam dzisiaj i nie mogę pozbyć się z głowy pytania: czemu nikt nie sprzedał Stephenie Meyer do cyrku?
Cyrk nocy jest całkiem sprawnie napisaną, bardzo ładną baśnią, w której na pewno bym się zakochała i której wielką fanką zostałabym, gdybym przeczytała to w gimnazjum. Co ja gadam- oszalałabym i biegała tylko w czarnym i białym kolorze. Prawdopodobnie zamieszkałabym w namiocie w paski i wymyśliła sobie poetyckie imię, które ładnie wygląda na papierze, a którego sama bym nie umiała dobrze wymówić. Mam dziwne wrażenie, że świat naprawdę się kończy, skoro wszystkie dziewczyny chcą zostać uwiedzione przez świecące w słońcu wampiry, a nie przez sprawnych iluzjonistów. Na boga, kto nie chciał chociaż raz uciec z cyrkiem?!
Opowieść jest przede wszystkim magiczna i ładna. Autorka widać czytała w dzieciństwie te same książki, co ja, bo odnajduję w jej debiucie wiele analogii do znanych mi dzieł lub motywów. Udało jej się stworzyć naprawdę niekiepski świat z całkiem sprawnie wykreowanymi bohaterami. Jeśli ktoś tak jak ja lubi bajki to spokojnie może poczytać sobie Cyrk nocy w ramach oderwania się od kiepskiej za to rzeczywistości. Książka przenosi nas w świat, gdzie w trzech- czasami czterech- kolorach rysują się niewiarygodnie chwytliwe obrazy. Steampunk, iluzje, makabra cyrku etc., etc.,etc. Dlaczego popkultura wybrała Meyer zamiast Morgenstern, która stwarza po prostu śliczne opowiastki, pozostanie dla mnie tajemnicą.
Żeby za dużo nie zdradzać- opowieść oczywiście o miłości i nie brak tam typowo harlekinowych zagrywek (co prawda bez "kolumny pożądania wijacej się pod jej dłońmi"), ale są one tak mało inwazyjne, że można to autorce wybaczyć. W końcu żaden debiut nie jest perfekcyjny. Dodatkowo za książką przemawia fakt, że narracja nie jest prowadzona liniowo, skaczemy w czasie, dzięki czemu możemy zdecydować, czy chcemy czytać chronologicznie i dowiedzieć się wszystkiego od razu, czy wolimy raczej oglądać łańcuch przyczynowo skutkowy i widzieć konstrukcję historii. Poza tym podobała mi się kreacja bohaterów, których poznajemy bez zbędnego przytaczania całych życiorysów, a jedynie niezbędnych do zrozumienia wycinków i to naprawdę, naprawdę wystarczy. (Słyszy pani, pani Meyer? Nie musimy poznać historii każdego opisanego wampira). Ci bohaterowie, którzy mają być tłem, pozostają nim do samego końca i chociaż są tłem niezwykłym, to nie odbierają nikomu czasu antenowego. Jest dobrze.
Generalnie nie jest to wielka literatura, ale na taki czas, jak teraz, całkiem dobrze działa. Jakbym miała porównać historię opowiedzianą przez autorkę do przedmiotu, to porównałabym ją do pozytywki w kształcie karuzeli. Ładne, ładne, ładne. I czasami gra.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz