poniedziałek, 29 lipca 2013

Jubileuszowo, lecz bez przytupu. Bez przytupu, za to przy dobrych dźwiękach. Castle Party 2013, 12-14.07, Bolków.

Castle Party odbyło się już po raz dwudziesty. Dla niezorientowanych – to impreza reklamująca się hasłem „największy festiwal muzyki Dark Independent” w Europie Środkowo-Wschodniej (przy czym nadal i tak jest to fest mocno kameralny), jej część oficjalna odbywa się przede wszystkim w ruinach bolkowskiego zamku, dodatkowo w byłym kościele ewangelickim przerobionym na salę gimnastyczną oraz kilkoma mniejszymi klubami. Część nieoficjalna natomiast w całym dolnośląskim miasteczku Bolków. „Dark independent” to termin mocno pojemny, a i tak orgowie trzymają się go dość luźno w układaniu setlisty, także w zasadzie można się spodziewać konkretnego rozstrzału stylistycznego, od muzy a’la Depeche Mode, poprzez nieco bardziej klimatyczną techniawę, nazwaną dla niepoznaki np. future pop, poprzez klasyczny rok gotycki, folk a nawet metal. Jeśli chodzi o jakość muzyki, to tym razem było nieźle, z dwoma mocnymi kopnięciami, paroma pozytywnymi zaskoczeniami i paroma koncertami na których po prostu się dobrze bawiłem; były też gorsze momenty, były niedociągnięcia, choć pozytywnego wrażenia nie przesłonily.

CZWARTEK 11.07.

Czwartek był niejako wstępem do festiwalu, niemniej już tego dnia odbyły się koncerty we wspomnianym byłym kościele ewangelickim.   Rozpoczął zespół Splendor, który charakteryzował się tym, że ni cholery nic nie pamiętam z jego koncertu, fakt że trafiłem na kilka ostatnich kawałków, z których zapamiętałem jedynie cover „Lucretia my reflection”. Zapamiętałem też paskudne nagłośnienie, przepraszam, akustykę, która w tej miejscówce musiała być wyzwaniem dla każdego tam występującego. Następnie wkroczyli piewcy najtłiszopodobnego metalu z zespołu Victorians, których również pokonała akustyka, a szkoda, bo grają całkiem przyjemną muzę. Choć na minus trzeba im poczytać, że jest to jeden z tych zespołów, które mają dziwaczny zwyczaj puszczania z taśmy całego podkładu klawiszowego, mimo że robi on całą melodię. Niezbyt interesujący mnie Batalion d’Amour odpuściłem sobie i pojawiłem się od razu na Das Moon, który, o dziwo, miał już całkiem sensowne brzmienie, tym bardziej zważywszy na warunki. Jego minusem była co prawda nieco schowana gitara, choć może tak miało być – ale przez to dali nieco mniejszy „wygar” niż na świetnym koncercie w Poznaniu parę miesięcy wcześniej. Niemniej, pierwszy w zasadzie tego dnia koncert, na którym słychać było wokal, i jedyny tego dnia, gdzie wokal był przekonujący. Poza tym, jak zwykle świetne „Black flag” i „Nowhere”, oraz zaskakująco dobre „Street” (zaskakująco, bo w wersji płytowej wcale nie jest to mój ulubiony utwór). Dobry gig, co tego dnia okazało się raczej wyjątkiem. Z całkiem pokaźnym już opóźnieniem na scenie zainstalowała się ostatnia tego wieczoru Aggressiva 69, jak na swoją renomę i pozycję „headlinera” czwartku niestety słabiutko – ich własne utwory nie porwały mnie ani trochę, poza tym jednak przesadna ilość coverów, gdyby to jeszcze były rzeczy nieoczywiste, a chłopaki zaprezentowali „Kombinat” i „Barykady” Republiki oraz „Personal jesus”; ja rozumiem że oni je kiedyś zrobili, i fajnie, ale żeby to jeszcze zrobili w sposób bardziej nieoczywisty i kreatywny – a tak, przypominało to momentami industrialny zespół weselny, po najmniejszej linii oporu, byle się gawiedź bawiła. Fakt, nie obejrzałem w całości, wyszedłem gdzieś w połowie – cóż, pierwsza połówka mnie skutecznie zniechęciła.


PIĄTEK 12.07

Koncertowy piątek zafundował koncertowy fun, największy minus dotyczył konferansjerki kolesia, który na co dzień zajmuje się działalnością kabaretową, i rzeczywiście konferansjerka była na średnim poziomie polskiego współczesnego kabaretu – czyli drętwo, przaśnie i z przekonaniem o własnej zajebistości. Facet opowiadał dowcipy o tym, że czeski język jest śmieszny, a niemieckie kobiety brzydkie, czyli te same, które na każdych imieninach opowiada po raz setny ten sam wąsaty wujek, który jednakowoż nie mieni się ani komikiem, ani nawet konferansjerem. Żeby nie było, że przesadzam – tym, co nie widzieli, „polecam” obadanie nazwiska Adam Grzanka – gwarantowany ubaw jak na „Kac Wawie”. Muzycznie piątek na zamku był na szczęście rewelacyjny, gdzieś tak od trzeciego koncertu w zasadzie ledwo znajdowałem czas na uzupełnianie płynów tudzież przekąszenie czegoś. Zaczęło psychodeliczno-zimnofalowe granie chłopaków z Hyoscyamus Niger, jak zwykle niezbyt odkrywczo, za to przyzwoicie, miło dla ucha i do nieśmiertelnego akompaniamentu liryków w rodzaju „Nie ma słońca/ nie ma drzew/ on zapomniał/ ona też”, czyli nie wiadomo o co chodzi, za to jest mrocznie i posępnie. Pierwszą i jedyną przerwę zrobiłem sobie na koncercie japońskiego electro-synth-niewiadomoco pod nazwą Gothika. Pamiętam ich sprzed trzech lat i wtedy jedyną moją reakcją było „WTF???”, „kto ich k… zaprosił???”, oraz beka z faceta wyglądającego jak kobieta zmieniającego podczas koncertu kimono na mundur SS. Tym razem wytrzymałem zaledwie jeden kawałek, śpiewany po japońsku, aczkolwiek z refrenem zawierającym nieśmiałe próby śpiewania po angielsku. Generalnie dramat, ale jako że nie zdecydowałem się go wysłuchać w większej ilości, to dość nieszkodliwy.

Dalej znacznie lepiej – na scenie zainstalowali się zanurzeni w Kjurach po uszy Francuzi z Soror Dolorosa z prostym, klasycznym graniem a’la Pink Turns Blue, tyle że imho skuteczniej i ciekawiej. Nie znałem tej kapeli za dobrze wcześniej, ale po koncercie utwór „Autumn wounds” został moim faworytem. Dalej – mariaż Siebena z UK oraz muzyków wrocławskiej Job Karmy, czyli 7JK; przesympatycznie zakręcony Sieben ze skrzypcami i wokalem na linii frontu, chłopaki z Job Karma w roli elektrogitarowego podkładu, wszystko wciągające i klimatyczne. Potem kompletna zmiana klimatu, na scenie instaluje się XIII Stoleti, zespół przez jednych szanowany, przez innych wyśmiewany za wampiryczno-plastikowe teksty, wydające się jeszcze bardziej pocieszne gdy śpiewane czeskim języku; jednak pomijając otoczkę „trzynastki” na koncertach są zawsze profesjonalni – nie jest to może zbyt mroczne, za to ma w sobie mnóstwo rockowej energii. Set bez niespodzianek, trochę nowości, trochę hitów plus fajnie zagrany cover „Butterfly on the wheel”. Poza tym dobra zabawa, pełna profeska, dużo energii i gotycki wąż na „Elizabeth”. Równie dużą profeskę zaprezentował KAT, który oficjalnie występuje pod nazwą Kat & Roman Kostrzewski, co ma podłoże prawne, natomiast ma też podłoże logiczne, bo Roman stanowi tu niejako osobną kategorię; o występie muzycznym powiem tyle: świetne brzmienie, bardzo zadowalająca playlista, skupiona na „Różach” i „Bastardzie”, łącznie z kultowym kawałkiem „Purpurowe gody”, potocznie zwanym jako „prącie trzy na metr”. Natomiast Roman – tradycyjnie taniec św. Wita na scenie, dyrdymały między utworami o tym, że „trawa w Bolkowie ładnie pachnie” i że „można sobie pochodzić po górkach” – może i głupie, czasem bełkotliwe, za to jedyne w swoim rodzaju.

A więc doszliśmy do głównej gwiazdy piątku i całego festiwalu, zespołu który, jak się okazało, zagrał najlepszy muzycznie show CP 2013 (sorry, Ronan ;) bo o pozamuzycznych kwestiach nie mówię ;P). Może i dla mnie bez zaskoczeń, bo już byłem na dwóch koncertach Lacrimosy, a jednak nadal „ciary” na kawałkach z „Elodii”, ale też z najnowszej „Revolution”. Zabrakło co prawda „Halt mich” czy „Am ende stehen vir zwei”, za to po raz pierwszy miałem okazję usłyszeć świetnie brzmiące „Verloren” z najnowszej płyty. Co tu się długo rozpisywać, jak zwykle doskonały koncert, jeśli chodzi o brzmienie, nawet lepszy niż niecały rok wcześniej w Warszawie; fakt że zgodnie z prawiłami festiwalu nieco krótszy niż zwykle (tak, niecałe dwie godziny to naprawdę krótko jak na Lacrimosę). Potem już tylko zerknięcie czy coś ciekawego nie dzieje się na tzw. „afterach”, chwila włóczenia się po Bolkowie i najlepszy festiwalowy dzień został zakończony.

SOBOTA 14.07

Zaczął Lecter, dobry, energetyczny, zimnofalowo-rockowo-industrialny koncert, znacznie lepszy od czwartkowej Aggressivy. Jedno z pozytywnych zaskoczeń festiwalu. Potem na jakiś czas opuściłem zamek, by pojawić się w granicach 17:30 na Whispers in the Shadows; klasyczny, klimatyczny, gęsty rok gotycki, co ważne – z wokalem który nie imitował stękającego Eldricha, jak to się często wśród tego typu zespołów zdarza. Potem czas na The Beauty of Gemina, czasem klimatycznie, czasem energetycznie, trochę elektronicznie, trochę gotycko; zadowalający koncert, choć nieco mniej energetyczny niż trzy lata wcześniej. Plusem dla niektórych mogło być zdobycie darmowej koszulki, które były raz po raz rzucane przez wokalistę w tłum. Sirrah, zespół o skromnym dorobku, choć mający swoją renomę i reklamujący się jako ten, który „powraca” po wielu latach milczenia, prezentował hybrydę gothic-doom metalu – niby wszystko profesjonalne, niby dużo się działo, niby w miarę dobre brzmienie jak na taką ilość osób na scenie (dwie gitary, bas, wokal, perkusja, ale także klawisze i skrzypce), ale w ogóle tego nie poczułem…  Po może piątym kawałku dałem sobie spokój i poszedłem się udzielać towarzysko na rynek. Wróciłem mniej więcej w środek koncertu Anneke van Giersbergen, byłej wokalistki The Gathering (na szczęście nie pominęła utworów tego składu w swojej setliście). Nie jest to moja muzyka, więc mnie koncert nie porwał, ale zawsze dobrze jest posłuchać  dobrego wokalu. mimo że muzyka ani mroczna, ani targająca mnie za trzewia.  No i Anneke jest przesympatyczną osobą, co w kwestii kontaktu z publicznością miało niebagatelne znaczenie.  Na koniec tego dnia wystąpił grający średniowieczną muzykę Corvus Corax, czyli kotły, dudy i lira korbowa frenzy. Energetyczni, na luzie, z płyty pewnie nie będzie mi się chciało ich włączać, ale na koncercie bawiłem się świetnie. Szacun za skakanie i układ choreograficzny z jednoczesną grą na dudach; kolorytu dodawał „tłumacz”, czyli Polak w składzie zespołu, który raz po raz pozwalał sobie na zabawne komentarze. Potem już tylko powrót do domu, zahaczając o wspomniany już „kościół gimnastyczny”.

NIEDZIELA 15.07

Niedzielę wyjątkowo rozpocząłem od tego właśnie kościoła – na scenie pojawił się w okolicach godziny piętnastej projekt znanego z Artrosis Macieja Niedzielskiego oraz byłej wokalistki min. grupy Desdemona Agaty Pawłowicz – Alienoil. Grali muzykę trudną do sklasyfikowania, jeśli miałbym ją określić najprościej – miałem wrażenie muzyki znanej z najnowszych dokonań Artrosis, tyle że bez sekcji gitar i z innym wokalem. Z pewnością również słyszalny był wyjątkowo charakterystyczny styl gry Macieja Niedzielskiego. Bardzo dobre wrażenie, którego nie popsuł nawet trudny do ogarnięcia „performens” dwóch pań, z których jedna cierpliwie obezwładniała drugą (takie SM dla ubogich). Równie niezłym występem zaprezentował się kościelnej publiczności zespół Digital Angel, koncert poprzedziła burzliwa dyskusja w gronie znajomych, czy zespół ten raczej gra rocka gotyckiego, synth rocka, czy też synth pop z elementami rockowymi; koncert rozwiał wątpliwości – sporo klimatycznej, zdecydowanie rockowej energii. Szufladki zresztą nie miały znaczenia – bardzo zadowalający, przekonujący występ. Na zamek dotarłem dopiero na amerykański projekt z łatką EBM/aggrotech, a w zasadzie obecnie nieco mroczniejsze disco na sterydach, czyli Aesthetic Perfection, i był to jeden z moich prywatnych antyfaworytów tego festiwalu. Brak ciekawych pomysłów na utwory, klawiszowiec który robił wszystko  - od machania głową do wchodzenia na statyw, tylko trudno było mi się dopatrzyć kiedy właściwie grał, a trzeba powiedzieć, że zbyt skomplikowanych dźwięków do odegrania nie miał. Pobujałem się przez chwilę, ponudziłem, pośmiałem się z coveru Fine Young Cannibals, który może był gorszy od oryginału, ale przynajmniej wokalista AP śmiesznie imitował falset, potem znudzony monotonią utworów poszedłem na kawę. Wróciłem na Zeromancera – zespół, którego poznałem dobre 10 lat temu na składance do, bodajże, Metal Hammera, był tam zamieszczony utwór „Doctor online”, który raczej mnie nie zainteresował; później niespecjalnie śledziłem ten zespół, a szkoda, bo obecnie, co potwierdził koncert, ich wersja electro-industrialnego rocka jest ciekawa i zróżnicowana, od energetycznych „Auf wiedersehn boy” czy „It sounds like love” do wolnych i klimatycznych „Sinners international” czy świetnego „The tortured artist”. Całość okraszona świetnym, wszechstronnym wokalem. Dużo przyjemności i spore pozytywne zaskoczenie. 

Przedostatni tego dnia wystąpił Icon of Coil, czyli dla znawców etykietek – future pop, dla innych tzw. Zwykła Techniawa,  reaktywowany projekt Andy’ego la Plegua’i (dla znajomych: "Andy La Plaża"), który rok wcześniej wystąpił zresztą z Combichrist’em. Icon of Coil zaskoczyło składem ledwie dwuosobowym, przyjechali bez Sebastiana Komora,; poza tym zaskoczeń specjalnych nie było, czyli ¾ podkładu z playbacku, dobry kontakt Andy’ego z publicznością, który był wyzulowany do tego stopnia, że czasem aż mu się myliły teksty (złośliwi sugerowali, że w „wyluzowaniu” pomogły procenty). Mimo to jednak złapałem się na tym, że całkiem intensywnie bujam się do tej „techniawy”, a momentami nawet śpiewam teksty razem z wokalistą. Co może świadczyć o tym, że w swoim gatunku Icon of Coil tworzy naprawdę dobre utwory. Przyszedł czas na finał, czyli future popowe VNV Nation, tym razem projekt doskonale mi znany i co do którego miałem spore oczekiwania; koncert z pewnością zyskał dzięki charyzmie Ronana Harrisa (ksywa: „człowiek-piłeczka”) ,jego kontaktowi z publicznością i jego ADHD; robił wszystko – skakał po scenie (stąd ksywa, plus dzięki jego korpulentnej budowie), nawoływał do wspólnego śpiewania, ochrzaniał piszących SMS-y, nawet przegonił fotografów z „fosy” za barierkami i stworzył z technicznych festiwalu swoją „prywatną lożę” /oryg. private rave/. Fantastyczny był również dobór utworów, nie skupiony przesadnie na najnowszej płycie „Automatic”, zawierający mix bardziej energetycznych, ale też bardziej lirycznych hitów zespołu. Nieco gorzej wypadł Ronan jako wokalista – pomijając już, że czasem śpiewać nie był w stanie, bo się np. akurat śmiał, to nie zawsze miał taką parę w głosie jaką bym się po nim spodziewał. Nieco słabsze i bardziej anemicznie zaśpiewane „Space and time” czy „Control” było jednak zrównoważone momentami targającymi za trzewia, szczególnie w bardziej lirycznych kawałkach, jak w „Beloved” czy „Further”. Mimo drobnych mankamentów – koncert jedyny w swoim rodzaju, choć w kategorii czysto muzycznej Lacrimosa wygrała w moim prywatnym rankingu zdecydowanie.


Niektórzy narzekali na XX edycję – że mało ludzi, że za mało „pierdolnięcia” jak na jubileuszową, że ubogi merchandise zespołów (co do pierwszego i trzeciego punktu – potwierdzam). Jednak muzycznie jedna z najlepszych, o ile nie najlepsza dla mnie edycja festiwalu (z pięciu na których byłem). I tym optymistycznym akcentem zakończę powyższy wpis. 

/podczas całego festu opuściłem również min. koncerty zespołów H. Exe i Decoded feedback (zdecydowanie z żalem), oraz Mono inc i Lolita Komplex (zdecydowanie bez żalu)/

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz