Castle Party odbyło się już po
raz dwudziesty. Dla niezorientowanych – to impreza reklamująca się hasłem
„największy festiwal muzyki Dark Independent” w Europie Środkowo-Wschodniej (przy
czym nadal i tak jest to fest mocno kameralny), jej część oficjalna odbywa się
przede wszystkim w ruinach bolkowskiego zamku, dodatkowo w byłym kościele
ewangelickim przerobionym na salę gimnastyczną oraz kilkoma mniejszymi klubami.
Część nieoficjalna natomiast w całym dolnośląskim miasteczku Bolków. „Dark
independent” to termin mocno pojemny, a i tak orgowie trzymają się go dość luźno w układaniu setlisty, także w zasadzie można się spodziewać
konkretnego rozstrzału stylistycznego, od muzy a’la Depeche Mode, poprzez nieco
bardziej klimatyczną techniawę, nazwaną dla niepoznaki np. future pop, poprzez
klasyczny rok gotycki, folk a nawet metal. Jeśli chodzi o jakość muzyki, to tym
razem było nieźle, z dwoma mocnymi kopnięciami, paroma pozytywnymi
zaskoczeniami i paroma koncertami na których po prostu się dobrze bawiłem; były
też gorsze momenty, były niedociągnięcia, choć pozytywnego wrażenia nie przesłonily.
CZWARTEK 11.07.
Czwartek był niejako wstępem do
festiwalu, niemniej już tego dnia odbyły się koncerty we wspomnianym byłym
kościele ewangelickim. Rozpoczął
zespół Splendor, który
charakteryzował się tym, że ni cholery nic nie pamiętam z jego koncertu, fakt
że trafiłem na kilka ostatnich kawałków, z których zapamiętałem jedynie cover
„Lucretia my reflection”. Zapamiętałem też paskudne nagłośnienie, przepraszam,
akustykę, która w tej miejscówce musiała być wyzwaniem dla każdego tam
występującego. Następnie wkroczyli piewcy najtłiszopodobnego metalu z zespołu Victorians, których również pokonała
akustyka, a szkoda, bo grają całkiem przyjemną muzę. Choć na minus trzeba im
poczytać, że jest to jeden z tych zespołów, które mają dziwaczny zwyczaj puszczania
z taśmy całego podkładu klawiszowego, mimo że robi on całą melodię. Niezbyt
interesujący mnie Batalion d’Amour
odpuściłem sobie i pojawiłem się od razu na Das Moon, który, o dziwo, miał już całkiem sensowne brzmienie, tym
bardziej zważywszy na warunki. Jego minusem była co prawda nieco schowana
gitara, choć może tak miało być – ale przez to dali nieco mniejszy „wygar” niż
na świetnym koncercie w Poznaniu parę miesięcy wcześniej. Niemniej, pierwszy w
zasadzie tego dnia koncert, na którym słychać było wokal, i jedyny tego dnia,
gdzie wokal był przekonujący. Poza tym, jak zwykle świetne „Black flag” i
„Nowhere”, oraz zaskakująco dobre „Street” (zaskakująco, bo w wersji płytowej
wcale nie jest to mój ulubiony utwór). Dobry gig, co tego dnia okazało się raczej
wyjątkiem. Z całkiem pokaźnym już opóźnieniem na scenie zainstalowała się
ostatnia tego wieczoru Aggressiva 69, jak
na swoją renomę i pozycję „headlinera” czwartku niestety słabiutko – ich własne
utwory nie porwały mnie ani trochę, poza tym jednak przesadna ilość coverów,
gdyby to jeszcze były rzeczy nieoczywiste, a chłopaki zaprezentowali „Kombinat”
i „Barykady” Republiki oraz „Personal jesus”; ja rozumiem że oni je kiedyś
zrobili, i fajnie, ale żeby to jeszcze zrobili w sposób bardziej nieoczywisty i
kreatywny – a tak, przypominało to momentami industrialny zespół weselny, po
najmniejszej linii oporu, byle się gawiedź bawiła. Fakt, nie obejrzałem w
całości, wyszedłem gdzieś w połowie – cóż, pierwsza połówka mnie skutecznie
zniechęciła.
PIĄTEK 12.07
Koncertowy piątek zafundował
koncertowy fun, największy minus dotyczył konferansjerki kolesia, który na co
dzień zajmuje się działalnością kabaretową, i rzeczywiście konferansjerka była
na średnim poziomie polskiego współczesnego kabaretu – czyli drętwo, przaśnie i
z przekonaniem o własnej zajebistości. Facet opowiadał dowcipy o tym, że czeski
język jest śmieszny, a niemieckie kobiety brzydkie, czyli te same, które na
każdych imieninach opowiada po raz setny ten sam wąsaty wujek, który jednakowoż
nie mieni się ani komikiem, ani nawet konferansjerem. Żeby nie było, że
przesadzam – tym, co nie widzieli, „polecam” obadanie nazwiska Adam Grzanka –
gwarantowany ubaw jak na „Kac Wawie”. Muzycznie piątek na zamku był na
szczęście rewelacyjny, gdzieś tak od trzeciego koncertu w zasadzie ledwo
znajdowałem czas na uzupełnianie płynów tudzież przekąszenie czegoś. Zaczęło
psychodeliczno-zimnofalowe granie chłopaków z Hyoscyamus Niger, jak zwykle niezbyt odkrywczo, za to przyzwoicie,
miło dla ucha i do nieśmiertelnego akompaniamentu liryków w rodzaju „Nie ma
słońca/ nie ma drzew/ on zapomniał/ ona też”, czyli nie wiadomo o co chodzi, za
to jest mrocznie i posępnie. Pierwszą i jedyną przerwę zrobiłem sobie na
koncercie japońskiego electro-synth-niewiadomoco pod nazwą Gothika. Pamiętam ich sprzed trzech lat i wtedy jedyną moją reakcją
było „WTF???”, „kto ich k… zaprosił???”, oraz beka z faceta wyglądającego jak
kobieta zmieniającego podczas koncertu kimono na mundur SS. Tym razem
wytrzymałem zaledwie jeden kawałek, śpiewany po japońsku, aczkolwiek z refrenem
zawierającym nieśmiałe próby śpiewania po angielsku. Generalnie dramat, ale
jako że nie zdecydowałem się go wysłuchać w większej ilości, to dość
nieszkodliwy.
Dalej znacznie lepiej – na scenie
zainstalowali się zanurzeni w Kjurach po uszy Francuzi z Soror Dolorosa z prostym, klasycznym graniem a’la Pink Turns Blue,
tyle że imho skuteczniej i ciekawiej. Nie znałem tej kapeli za dobrze
wcześniej, ale po koncercie utwór „Autumn wounds” został moim faworytem. Dalej
– mariaż Siebena z UK oraz muzyków wrocławskiej Job Karmy, czyli 7JK; przesympatycznie zakręcony Sieben
ze skrzypcami i wokalem na linii frontu, chłopaki z Job Karma w roli
elektrogitarowego podkładu, wszystko wciągające i klimatyczne. Potem kompletna
zmiana klimatu, na scenie instaluje się XIII
Stoleti, zespół przez jednych szanowany, przez innych wyśmiewany za
wampiryczno-plastikowe teksty, wydające się jeszcze bardziej pocieszne gdy
śpiewane czeskim języku; jednak pomijając otoczkę „trzynastki” na koncertach są
zawsze profesjonalni – nie jest to może zbyt mroczne, za to ma w sobie mnóstwo
rockowej energii. Set bez niespodzianek, trochę nowości, trochę hitów plus
fajnie zagrany cover „Butterfly on the wheel”. Poza tym dobra zabawa, pełna
profeska, dużo energii i gotycki wąż na „Elizabeth”. Równie dużą profeskę
zaprezentował KAT, który oficjalnie
występuje pod nazwą Kat & Roman Kostrzewski, co ma podłoże prawne,
natomiast ma też podłoże logiczne, bo Roman stanowi tu niejako osobną
kategorię; o występie muzycznym powiem tyle: świetne brzmienie, bardzo
zadowalająca playlista, skupiona na „Różach” i „Bastardzie”, łącznie z kultowym
kawałkiem „Purpurowe gody”, potocznie zwanym jako „prącie trzy na metr”. Natomiast
Roman – tradycyjnie taniec św. Wita na scenie, dyrdymały między utworami o tym,
że „trawa w Bolkowie ładnie pachnie” i że „można sobie pochodzić po górkach” –
może i głupie, czasem bełkotliwe, za to jedyne w swoim rodzaju.
A więc doszliśmy do głównej
gwiazdy piątku i całego festiwalu, zespołu który, jak się okazało, zagrał
najlepszy muzycznie show CP 2013 (sorry, Ronan ;) bo o pozamuzycznych kwestiach
nie mówię ;P). Może i dla mnie bez zaskoczeń, bo już byłem na dwóch koncertach Lacrimosy, a jednak nadal „ciary” na
kawałkach z „Elodii”, ale też z najnowszej „Revolution”. Zabrakło co prawda
„Halt mich” czy „Am ende stehen vir zwei”, za to po raz pierwszy miałem okazję
usłyszeć świetnie brzmiące „Verloren” z najnowszej płyty. Co tu się długo
rozpisywać, jak zwykle doskonały koncert, jeśli chodzi o brzmienie, nawet
lepszy niż niecały rok wcześniej w Warszawie; fakt że zgodnie z prawiłami
festiwalu nieco krótszy niż zwykle (tak, niecałe dwie godziny to naprawdę
krótko jak na Lacrimosę). Potem już tylko zerknięcie czy
coś ciekawego nie dzieje się na tzw. „afterach”, chwila włóczenia się po
Bolkowie i najlepszy festiwalowy dzień został zakończony.
SOBOTA 14.07
Zaczął Lecter, dobry, energetyczny, zimnofalowo-rockowo-industrialny
koncert, znacznie lepszy od czwartkowej Aggressivy. Jedno z pozytywnych
zaskoczeń festiwalu. Potem na jakiś czas opuściłem zamek, by pojawić się w
granicach 17:30 na Whispers in the
Shadows; klasyczny, klimatyczny, gęsty rok gotycki, co ważne – z wokalem
który nie imitował stękającego Eldricha, jak to się często wśród tego typu
zespołów zdarza. Potem czas na The
Beauty of Gemina, czasem klimatycznie, czasem energetycznie, trochę
elektronicznie, trochę gotycko; zadowalający koncert, choć nieco mniej
energetyczny niż trzy lata wcześniej. Plusem dla niektórych mogło być zdobycie
darmowej koszulki, które były raz po raz rzucane przez wokalistę w tłum. Sirrah, zespół o skromnym dorobku, choć
mający swoją renomę i reklamujący się jako ten, który „powraca” po wielu latach
milczenia, prezentował hybrydę gothic-doom metalu – niby wszystko
profesjonalne, niby dużo się działo, niby w miarę dobre brzmienie jak na taką
ilość osób na scenie (dwie gitary, bas, wokal, perkusja, ale także klawisze i
skrzypce), ale w ogóle tego nie poczułem…
Po może piątym kawałku dałem sobie spokój i poszedłem się udzielać
towarzysko na rynek. Wróciłem mniej więcej w środek koncertu Anneke van Giersbergen, byłej
wokalistki The Gathering (na szczęście nie pominęła utworów tego składu w
swojej setliście). Nie jest to moja muzyka, więc mnie koncert nie porwał, ale
zawsze dobrze jest posłuchać dobrego
wokalu. mimo że muzyka ani mroczna, ani targająca mnie za trzewia. No i Anneke jest przesympatyczną osobą, co w
kwestii kontaktu z publicznością miało niebagatelne znaczenie. Na koniec tego dnia wystąpił grający
średniowieczną muzykę Corvus Corax,
czyli kotły, dudy i lira korbowa frenzy. Energetyczni, na luzie, z płyty pewnie
nie będzie mi się chciało ich włączać, ale na koncercie bawiłem się świetnie.
Szacun za skakanie i układ choreograficzny z jednoczesną grą na dudach;
kolorytu dodawał „tłumacz”, czyli Polak w składzie zespołu, który raz po raz
pozwalał sobie na zabawne komentarze. Potem już tylko powrót do domu,
zahaczając o wspomniany już „kościół gimnastyczny”.
NIEDZIELA 15.07
Niedzielę wyjątkowo rozpocząłem
od tego właśnie kościoła – na scenie pojawił się w okolicach godziny piętnastej
projekt znanego z Artrosis Macieja Niedzielskiego oraz byłej wokalistki min.
grupy Desdemona Agaty Pawłowicz – Alienoil.
Grali muzykę trudną do sklasyfikowania, jeśli miałbym ją określić najprościej –
miałem wrażenie muzyki znanej z najnowszych dokonań Artrosis, tyle że bez
sekcji gitar i z innym wokalem. Z pewnością również słyszalny był wyjątkowo
charakterystyczny styl gry Macieja Niedzielskiego. Bardzo dobre wrażenie,
którego nie popsuł nawet trudny do ogarnięcia „performens” dwóch pań, z których
jedna cierpliwie obezwładniała drugą (takie SM dla ubogich). Równie niezłym
występem zaprezentował się kościelnej publiczności zespół Digital Angel, koncert poprzedziła burzliwa dyskusja w gronie
znajomych, czy zespół ten raczej gra rocka gotyckiego, synth rocka, czy też
synth pop z elementami rockowymi; koncert rozwiał wątpliwości – sporo
klimatycznej, zdecydowanie rockowej energii. Szufladki zresztą nie miały
znaczenia – bardzo zadowalający, przekonujący występ. Na zamek dotarłem dopiero
na amerykański projekt z łatką EBM/aggrotech, a w zasadzie obecnie nieco
mroczniejsze disco na sterydach, czyli Aesthetic
Perfection, i był to jeden z moich prywatnych antyfaworytów tego festiwalu.
Brak ciekawych pomysłów na utwory, klawiszowiec który robił wszystko - od machania głową do wchodzenia na statyw,
tylko trudno było mi się dopatrzyć kiedy właściwie grał, a trzeba powiedzieć,
że zbyt skomplikowanych dźwięków do odegrania nie miał. Pobujałem się przez
chwilę, ponudziłem, pośmiałem się z coveru Fine Young Cannibals, który może był
gorszy od oryginału, ale przynajmniej wokalista AP śmiesznie imitował falset, potem
znudzony monotonią utworów poszedłem na kawę. Wróciłem na Zeromancera – zespół, którego poznałem dobre 10 lat temu na
składance do, bodajże, Metal Hammera, był tam zamieszczony utwór „Doctor online”,
który raczej mnie nie zainteresował; później niespecjalnie śledziłem ten
zespół, a szkoda, bo obecnie, co potwierdził koncert, ich wersja
electro-industrialnego rocka jest ciekawa i zróżnicowana, od energetycznych „Auf wiedersehn boy” czy „It sounds like love” do wolnych i klimatycznych „Sinners
international” czy świetnego „The tortured artist”. Całość okraszona świetnym,
wszechstronnym wokalem. Dużo przyjemności i spore pozytywne zaskoczenie.
Przedostatni
tego dnia wystąpił Icon of Coil, czyli
dla znawców etykietek – future pop, dla innych tzw. Zwykła Techniawa, reaktywowany
projekt Andy’ego la Plegua’i (dla znajomych: "Andy La Plaża"), który rok wcześniej wystąpił zresztą z Combichrist’em.
Icon of Coil zaskoczyło składem ledwie dwuosobowym, przyjechali bez Sebastiana
Komora,; poza tym zaskoczeń specjalnych nie było, czyli ¾ podkładu
z playbacku, dobry kontakt Andy’ego z publicznością, który był wyzulowany do
tego stopnia, że czasem aż mu się myliły teksty (złośliwi sugerowali, że w „wyluzowaniu”
pomogły procenty). Mimo to jednak złapałem się na tym, że całkiem intensywnie
bujam się do tej „techniawy”, a momentami nawet śpiewam teksty razem z
wokalistą. Co może świadczyć o tym, że w swoim gatunku Icon of Coil tworzy
naprawdę dobre utwory. Przyszedł czas na finał, czyli future popowe VNV Nation, tym razem projekt doskonale
mi znany i co do którego miałem spore oczekiwania; koncert z pewnością zyskał dzięki charyzmie Ronana Harrisa (ksywa:
„człowiek-piłeczka”) ,jego kontaktowi z publicznością i jego ADHD; robił
wszystko – skakał po scenie (stąd ksywa, plus dzięki jego korpulentnej budowie),
nawoływał do wspólnego śpiewania, ochrzaniał piszących SMS-y, nawet przegonił
fotografów z „fosy” za barierkami i stworzył z technicznych festiwalu swoją „prywatną
lożę” /oryg. private rave/. Fantastyczny był również dobór utworów, nie
skupiony przesadnie na najnowszej płycie „Automatic”, zawierający mix bardziej
energetycznych, ale też bardziej lirycznych hitów zespołu. Nieco gorzej wypadł
Ronan jako wokalista – pomijając już, że czasem śpiewać nie był w stanie, bo
się np. akurat śmiał, to nie zawsze miał taką parę w głosie jaką bym się po nim
spodziewał. Nieco słabsze i bardziej anemicznie zaśpiewane „Space and time” czy
„Control” było jednak zrównoważone momentami targającymi za trzewia,
szczególnie w bardziej lirycznych kawałkach, jak w „Beloved” czy „Further”.
Mimo drobnych mankamentów – koncert jedyny w swoim rodzaju, choć w kategorii
czysto muzycznej Lacrimosa wygrała w moim prywatnym rankingu zdecydowanie.
Niektórzy narzekali na XX edycję –
że mało ludzi, że za mało „pierdolnięcia” jak na jubileuszową, że ubogi
merchandise zespołów (co do pierwszego i trzeciego punktu – potwierdzam).
Jednak muzycznie jedna z najlepszych, o ile nie najlepsza dla mnie edycja
festiwalu (z pięciu na których byłem). I tym optymistycznym akcentem zakończę powyższy wpis.
/podczas całego festu opuściłem również min. koncerty zespołów H. Exe i Decoded feedback (zdecydowanie z żalem), oraz Mono inc i Lolita Komplex (zdecydowanie bez żalu)/
/podczas całego festu opuściłem również min. koncerty zespołów H. Exe i Decoded feedback (zdecydowanie z żalem), oraz Mono inc i Lolita Komplex (zdecydowanie bez żalu)/
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz