poniedziałek, 31 października 2011

nowy, stary, dobry pies.

re:


zimno.

próbujesz mnie czytać jakbyś próbował połknąć
wszystkie kostki lodu ze szklanki. to whisky
czy whiskey? to lato, czy zima robi mnie w chuja?
ostatnio śniłam, że rodzę ci córkę i dopiero we śnie

poczułam, że coś jest nie tak. miałam urodzić hybrydę,
a zamiast niej-dziura w brzuchu. można powiedzieć,
że przejrzałeś mnie na wylot. czy widziałeś też

rzeczywistość zmniejszającą się do wielkości
legitymacyjnego zdjęcia, na którym wyszłam
tak niepodobna do nikogo?



bez tytułu.

chłopcy mówią, że jestem dziewczynką Bukowskiego
i podrywają mnie na książki. ja wolę kilka
kolejek czystej. słyszałam, że w Rosji na tym
polega życie.

kiedy ostatnio wyszłam do miasta spotkałam
wszystkich, których nie chciałam spotykać i
całą noc byłam trzeźwa. potem długo wracałam
do domu, bo tam

inni są mi mniej obcy,
niż ty.

środa, 26 października 2011

Dwa wiersze o materiałach pirotechnicznych

Mariusz Grzebalski

Co z nami, zeszyciku?

Dzisiaj mam tylko ciebie.
Kormoran na wiatrołapie w ciszy stroszy skrzydła.
Wszystko, czego się nauczyłem o panowaniu nad sobą, zawiodło




Magda Gałkowska

trzydzieści trzy

dziś pan przyszedł do mnie, mówił:
więcej nie zatrujesz rzeki, od tego
są zakłady przemysłowe. produkują
plastykowe rurki. sztuczne włosy lalek

nie dają się uczesać. pokręcone w dotyku
jak szklana wata, jak pakuły. mówił:
więcej nie zatrujesz powietrza, od tego
są zakłady chemiczne. blade twarze stażystów

łapią powietrze szeroko otwartymi ustami. dziś
pan przyszedł do mnie. nie wyjaśnił słowem,
skąd wzięły się tkanki, mutacje. leczę rany
po wybuchu, wystawiam na słońce, jak twarz.

niedziela, 16 października 2011

Sonia idzie na wojnę. Konfrontacje w poezji Teresy Radziewicz

Tytuł powyższego tekstu mógłby niektórych wprawić w osłupienie. Abstrahując już od osoby autorki, która należy raczej do osób łagodnych (choć może to tylko pozory), w tomie „Sonia zmienia imię” pierwszą rzeczą, która uderza, jest spokój narracji, a nie metoda konfrontacji i zderzeń, którą trochę w tym tekście zastosuję. Z drugiej strony, podmiot liryczny w jednym z wierszy wyznaje, że pisze się „trochę tak jak nie jest”. Więc niechże moja przekora będzie w ten sposób uzasadniona. Będzie zatem trochę o konfrontacji różnych książek autorki, będą też moje konfrontacje z niektórymi opiniami. Sonia z początku wydaje się być niepozorną dziewczynką, ale nie potrzeba czołgu, aby wywołać niezłe zamieszanie.

To może zacznijmy od spojrzenia na to, co zdarzyło się wcześniej w poezji Teresy Radziewicz. Spotkałem się z zarzutem, że „Sonia” jest utrzymana w podobnej tematyce co debiutancka „Lewa strona”. Otóż, jeśli jest coś wspólnego, to pewien wspólny obszar, wspólne ramy opowieści – czyli pojęcia tak ogólne jak poszukiwanie, odkrywanie, odnajdywanie swojej tożsamości – ale kompletnie inna jest droga, jaka została obrana w obu tomikach. W „Lewej stronie”, jak mi się wydaje, podmiot liryczny jest w tym wszystkim znacznie bardziej realistyczny, więcej jest detali, można powiedzieć – podchodzi do zadania z metodyczną skrupulatnością. W „Sonii” bohaterem lirycznym jest „wariatka”, co jest dość symptomatyczne – więcej jest w tym intuicji, „czucia”, jakby opowieść o „Sonii” była – nomen omen – „lewą stroną”, rewersem tego, co znalazło się w debiucie. Niczym złym nie jest to, że można znaleźć podobieństwa co do tematyki – nikt chyba nie oczekiwał od Teresy Radziewicz, że nagle np. pójdzie w tematykę industrialną – jest to spoiwo, pewien znak rozpoznawalny Teresy Radziewicz, wiadomość dla czytelnika, że poetka wie co robi. Obszar tematyczny, pewnie rekwizyty – owszem, w wielu miejscach wspólne. Tempo narracji, technika – kompletnie odmienne.

Na jeden z aspektów, który w znacznie mniejszym stopniu pojawia się w „Lewej stronie”, zwraca w swojej krótkiej recenzji uwagę Paweł Kozioł (Lampa 09/2011) – uważa on, że sporo tu abstrakcji, symboli, alegoryczności. Nie jest bez racji, a w każdym razie dla mnie również więcej w „Sonii” symbolizmu i abstrakcji niż w „Lewej stronie”. Paweł Kozioł tenże symbolizm, alegoryczność jednoznacznie odrzuca – fakt, mnie też jest nieco bliższa tętniąca życiem i szczegółami poetyka debiutu, natomiast doskonale rozumiem chęć autorki stworzenia projektu odrębnego, opowiadającego historię, być może, dziejącą się równolegle do „Lewej strony”, ale z innej perspektywy, napisaną inaczej. Ponadto, o ile nie można potępiać Pawła Kozioła za odrzucenie tej czy innej poetyki, o tyle na minus należy mu zaliczyć zdanie, że „bohaterka nosi imię nadane przez wariatkę” – co świadczy zapewne o tym, że uprzedzony recenzent (uprzedzony do poetyki, nie autorki) przeczytał książkę po prostu zbyt pobieżnie – bowiem nawet średnio uważna lektura dość jasno sugeruje, że „wariatka” i „bohaterka” to jedna i ta sama osoba. Zresztą, tytuł „wariatka nadaje sobie imię” jest jednoznaczny, i zdecydowanie wyklucza udział osób trzecich.

Zdziwiła mnie także opinia recenzenta nt. szafy graficznej – wg niego obrazy Magdaleny Moskwy ilustrujące „Sonię” zapowiadają „ciemną stronę”, „mrok” panujący w książce. Osobiście mam wrażenie kompletnie inne – obrazy zestawione zostały z wierszami na zasadzie konfrontacji, ich intensywność co prawda uzupełnia spokój i łagodność narracji, ale zdecydowanie bardziej na zasadzie kontrastu niż kontynuacji. Faktem jest, że nie są to też wiersze lekkie, są to wiersze, w których przeważa powaga, choć też, moim zdaniem – wbrew temu, co pisze Paweł Kozioł – pojawia się pewien rodzaj ciepłego humoru czy ironii, szczególnie we wspomnianym już wierszu „wariatka nadaje sobie imię”.

Kolejne zestawienie jest nieco „muzyczne” – co jakiś czas, co kilka wierszy w książce pojawiają się swego rodzaju kilkuwersowe „refreny”.

urodziłaś się maleńka z niedostatku i przeszłości
wyjęliśmy z przerębli rybę pozbawiliśmy oddechu
urodziliśmy ciało rozcięte podzielone
potrzebujące dotyku uzdrawiających rąk


Kto czuwał nad narodzinami? Tego nie wiadomo. To kolejna rzecz, która odrywa nieco „Sonię” od „Lewej strony”. W „Lewej stronie” rodzice czy dziadkowie mieli imię, szczegóły opisane z prozatorską skrupulatnością – tu, zarówno te „zaśpiewy”, „refreny”, a także ich treść, choćby powyższy „dotyk uzdrawiających rąk” tworzą atmosferę bardziej odrealnioną. Z jednej strony można by postawić zarzut, że nie są to konieczne rytuały – że bez powyższych „zaśpiewów” odrealnienie, magia bohaterki lirycznej byłaby mniej dosłowna, oczywista, i przez to ciekawsza. Z drugiej strony, taki zabieg, po pierwsze, dość logicznie dopełnia opowieść, a po drugie tworzy nieco inną perspektywę, punkt odniesienia względem głównego nurtu narracji.

Konkludując, konfrontacje z udziałem „Sonii” można prowadzić w dwojaki sposób: po pierwsze, można starać się wskazać zwycięzcę. Na przykład, że „konkret” jest lepszy od „symbolu”, i tym sposobem uznać, że poetyka „Sonii” jest gorsza od bardziej „konkretnych” propozycji. Można też konfrontować lepsze frazy z gorszymi - w książce gorsze frazy się owszem, znajdują. Natomiast jeszcze ciekawszym sposobem „konfrontacji” jest moim zdaniem taki, gdzie różne głosy starają się wzajemnie uzupełniać. „Sonia”, oprócz bycia (co oczywiste na pewnym poziomie) propozycją dobrze zredagowaną i dobrze napisaną, jest propozycją, gdzie ciekawie konfrontuje się śpiew z szeptem, obraz z tekstem, czy wreszcie – gdzie Teresa Radziewicz jako autorka sama sobie stawia wyzwanie – aby podejść do podobnego obszaru z innej strony, postarać się go uzupełnić, dodać do lewej strony prawą stronę. Niestety nie wiem, która z nich jest lepsza. Powykłócać się, owszem, lubię. Robienie rankingów psuje natomiast całą zabawę.

"Sonia zmienia imię", Kwadratura, Łódź 2011

poniedziałek, 3 października 2011

Siebie wystawiam za cel. Justyna Krawiec, "Chłód"

Pisanie o debiucie Justyny Krawiec stawia mnie w sytuacji dość specyficznej. Z jednej strony książka jest mi tak bliska, że większość z tych tekstów znałem doskonale jeszcze przed jej wydaniem, z drugiej strony trudno mi będzie powściągnąć kompletny brak obiektywizmu. Z trzeciej strony – o dobrych książkach po prostu należy pisać, jakkolwiek by moja ocena nie była subiektywna. No to jedziemy.

Jeśli bym miał zachować pozory obiektywizmu, to być może wspomniałbym o okładce, której de facto nie ma (nawiązanie do Beatlesów to chyba byłaby gruba nadinterpretacja). Tyle że tutaj nie oceniamy okładki, tylko zawartość. Do zawartości natomiast zaliczyć należałoby tytuł, który z początku mi się nie spodobał. Nie lubię takich ogólnych tytułów, wolę takie, które dają nieoczywiste, ale konkretne zaczepienie w rzeczywistości. Problem w tym, że sam miałbym trudności z zatytułowaniem tego tomu. Czytając te teksty, mam wrażenie obcowania z czymś jednocześnie nieoczywistym, a z drugiej strony tak intymnym i prywatnym że jakiekolwiek podsumowanie któregoś z nich jedną frazą, czy broń boże jednym słowem, byłoby nie tylko niemożliwe, ale wręcz pewnym nietaktem. Zresztą, sama autorka przyznaje się do tego, że z tytułowaniem ma problem. Chodzą pogłoski, że niektóre wiersze dostały tytuł tylko dlatego, żeby nie nazywać wszystkich „wierszami bez tytułu”. Co prawda, Justyna Krawiec mogła też pomyśleć o jakichś modyfikacjach, np. „Bez kolejnego tytułu”, albo, stosując elipsy, „Bez kolejnego”, albo po prostu „Bez”, ale na taki manewr się nie zdecydowała. Nie zdecydowała się również na nazwanie – wzorem Miłosza Biedrzyckiego – tomiku trzema gwiazdkami. I dobrze. Justyna Krawiec to na szczęście nie Miłosz Biedrzycki.

To w ogóle tomik bardzo osobny, prywatny, wsobny, mało zaludniony (o ile w wierszach, gdzie głównie występują psy i koty, w ogóle o zaludnieniu może być mowa), choć z pewnością – jak już pisała Magda Gałkowska – ma swojego określonego adresata. W pewnym momencie można odnieść złudne wrażenie, że ten adresat w jakiś sposób dopełnia – lub ma dopełnić podmiot liryczny. Ale nic nie jest pewne. Świat Chłodu jest światem chaotycznym, światem płatków śniegu podczas śnieżycy, światem skoków temperatur, albo brakiem równowagi między lodowatym zimnem na zewnątrz a 40 stopni wewnątrz. Czy jest to, jak chcą niektórzy, bezradność? Czy jest to, jak chce prowadzący jednego z wieczorków Justyny, smutek i czekanie? Pamiętajmy o jednym: każdy układ chaotyczny, w którym czujemy się bezsilni, jest w istocie doskonale, od początku do końca zaprogramowany, jedno logicznie wynika z drugiego. Jest w tym wszystkim nieprzewidywalność, ale niekoniecznie jest brak logiki. Są zmiany prędkości, ale wciąż na jednej trajektorii. Jest w tym szaleństwo, ale nie ma bezmyślności. Piszę o tym wszystkim dlatego, że zdaniem, które najbardziej mi utkwiło po kolejnym przeczytaniu tomiku, tym razem w wersji papierowej, jest zdanie ostatnie:

na nagiej dłoni przynoszę ciało
siebie wystawiam za cel.

To zdanie, i pewnie niektóre inne, jeszcze bardziej „miesza” nam w tym chaosie. Bo oto ten podmiot liryczny, który wydawał się bezradny, sam siebie, z pełną świadomością kładzie się na „polu bitwy”. W wierszu „już ostatni”, który, co znamienne dla tego co powiem, jest wierszem środkowym, czyli jakby w zasadzie początkiem nowej historii, z podmiotu lirycznego zrobiono pole bitwy. Była bierność. A tutaj? Pod koniec podmiot liryczny zdaje się już być kimś innym, odkrywa się, ale przede wszystkim wychodzi z wewnętrznego chaosu do świata. Owszem, znowu mamy potwierdzenie prywatności, nastawienie na "siebie", ale także siłę i pewność.

Pewność czego? Jeśli nie można mieć nic innego, pozostaje pewność, tego, co się mówi. Justyna Krawiec za cel wystawia siebie, czyli swój własny głos – adresatowi, czytelnikowi, bohaterowi lirycznemu. Głos ten nie jest poparty niezliczoną ilością intertekstualnych nawiązań ani efektów specjalnych. Wygrywa intymnością, naturalnością, osobnością. Chyba jedynym nawiązaniem intertekstualnym są tu wiersze Dąbrowskiego.

To jeszcze na koniec związana z tym anegdotka.
- Którego Dąbrowskiego? – pyta się Pan Henryk Zasławski na spotkaniu w Łodzi, po usłyszeniu tekstu z Dąbrowskim w tle (kto zna Pana Henryka, tego nie powinno dziwić to pytanie).
- Mazurka Dąbrowskiego. To wiersz patriotyczny – żartuje prowadzący.
Wiersz patriotyczny? Zaangażowanie w cokolwiek innego, niż w swój prywatny świat? Już bardziej prawdopodobne jest to, że któryś z psów i kotów z tych wierszy jakimś cudem znalazł się 10. 04 na lotnisku w Warszawie i podgryzł kable Tupolewa przed startem. Oczywiście, jak to w układach chaotycznych bywa, zupełnie nie zdając sobie sprawy z konsekwencji.


Justyna Krawiec "Chłód" Biblioteka Arterii 2011 (dostępne w Empikach z pisemkiem "Arterie"