niedziela, 16 października 2011

Sonia idzie na wojnę. Konfrontacje w poezji Teresy Radziewicz

Tytuł powyższego tekstu mógłby niektórych wprawić w osłupienie. Abstrahując już od osoby autorki, która należy raczej do osób łagodnych (choć może to tylko pozory), w tomie „Sonia zmienia imię” pierwszą rzeczą, która uderza, jest spokój narracji, a nie metoda konfrontacji i zderzeń, którą trochę w tym tekście zastosuję. Z drugiej strony, podmiot liryczny w jednym z wierszy wyznaje, że pisze się „trochę tak jak nie jest”. Więc niechże moja przekora będzie w ten sposób uzasadniona. Będzie zatem trochę o konfrontacji różnych książek autorki, będą też moje konfrontacje z niektórymi opiniami. Sonia z początku wydaje się być niepozorną dziewczynką, ale nie potrzeba czołgu, aby wywołać niezłe zamieszanie.

To może zacznijmy od spojrzenia na to, co zdarzyło się wcześniej w poezji Teresy Radziewicz. Spotkałem się z zarzutem, że „Sonia” jest utrzymana w podobnej tematyce co debiutancka „Lewa strona”. Otóż, jeśli jest coś wspólnego, to pewien wspólny obszar, wspólne ramy opowieści – czyli pojęcia tak ogólne jak poszukiwanie, odkrywanie, odnajdywanie swojej tożsamości – ale kompletnie inna jest droga, jaka została obrana w obu tomikach. W „Lewej stronie”, jak mi się wydaje, podmiot liryczny jest w tym wszystkim znacznie bardziej realistyczny, więcej jest detali, można powiedzieć – podchodzi do zadania z metodyczną skrupulatnością. W „Sonii” bohaterem lirycznym jest „wariatka”, co jest dość symptomatyczne – więcej jest w tym intuicji, „czucia”, jakby opowieść o „Sonii” była – nomen omen – „lewą stroną”, rewersem tego, co znalazło się w debiucie. Niczym złym nie jest to, że można znaleźć podobieństwa co do tematyki – nikt chyba nie oczekiwał od Teresy Radziewicz, że nagle np. pójdzie w tematykę industrialną – jest to spoiwo, pewien znak rozpoznawalny Teresy Radziewicz, wiadomość dla czytelnika, że poetka wie co robi. Obszar tematyczny, pewnie rekwizyty – owszem, w wielu miejscach wspólne. Tempo narracji, technika – kompletnie odmienne.

Na jeden z aspektów, który w znacznie mniejszym stopniu pojawia się w „Lewej stronie”, zwraca w swojej krótkiej recenzji uwagę Paweł Kozioł (Lampa 09/2011) – uważa on, że sporo tu abstrakcji, symboli, alegoryczności. Nie jest bez racji, a w każdym razie dla mnie również więcej w „Sonii” symbolizmu i abstrakcji niż w „Lewej stronie”. Paweł Kozioł tenże symbolizm, alegoryczność jednoznacznie odrzuca – fakt, mnie też jest nieco bliższa tętniąca życiem i szczegółami poetyka debiutu, natomiast doskonale rozumiem chęć autorki stworzenia projektu odrębnego, opowiadającego historię, być może, dziejącą się równolegle do „Lewej strony”, ale z innej perspektywy, napisaną inaczej. Ponadto, o ile nie można potępiać Pawła Kozioła za odrzucenie tej czy innej poetyki, o tyle na minus należy mu zaliczyć zdanie, że „bohaterka nosi imię nadane przez wariatkę” – co świadczy zapewne o tym, że uprzedzony recenzent (uprzedzony do poetyki, nie autorki) przeczytał książkę po prostu zbyt pobieżnie – bowiem nawet średnio uważna lektura dość jasno sugeruje, że „wariatka” i „bohaterka” to jedna i ta sama osoba. Zresztą, tytuł „wariatka nadaje sobie imię” jest jednoznaczny, i zdecydowanie wyklucza udział osób trzecich.

Zdziwiła mnie także opinia recenzenta nt. szafy graficznej – wg niego obrazy Magdaleny Moskwy ilustrujące „Sonię” zapowiadają „ciemną stronę”, „mrok” panujący w książce. Osobiście mam wrażenie kompletnie inne – obrazy zestawione zostały z wierszami na zasadzie konfrontacji, ich intensywność co prawda uzupełnia spokój i łagodność narracji, ale zdecydowanie bardziej na zasadzie kontrastu niż kontynuacji. Faktem jest, że nie są to też wiersze lekkie, są to wiersze, w których przeważa powaga, choć też, moim zdaniem – wbrew temu, co pisze Paweł Kozioł – pojawia się pewien rodzaj ciepłego humoru czy ironii, szczególnie we wspomnianym już wierszu „wariatka nadaje sobie imię”.

Kolejne zestawienie jest nieco „muzyczne” – co jakiś czas, co kilka wierszy w książce pojawiają się swego rodzaju kilkuwersowe „refreny”.

urodziłaś się maleńka z niedostatku i przeszłości
wyjęliśmy z przerębli rybę pozbawiliśmy oddechu
urodziliśmy ciało rozcięte podzielone
potrzebujące dotyku uzdrawiających rąk


Kto czuwał nad narodzinami? Tego nie wiadomo. To kolejna rzecz, która odrywa nieco „Sonię” od „Lewej strony”. W „Lewej stronie” rodzice czy dziadkowie mieli imię, szczegóły opisane z prozatorską skrupulatnością – tu, zarówno te „zaśpiewy”, „refreny”, a także ich treść, choćby powyższy „dotyk uzdrawiających rąk” tworzą atmosferę bardziej odrealnioną. Z jednej strony można by postawić zarzut, że nie są to konieczne rytuały – że bez powyższych „zaśpiewów” odrealnienie, magia bohaterki lirycznej byłaby mniej dosłowna, oczywista, i przez to ciekawsza. Z drugiej strony, taki zabieg, po pierwsze, dość logicznie dopełnia opowieść, a po drugie tworzy nieco inną perspektywę, punkt odniesienia względem głównego nurtu narracji.

Konkludując, konfrontacje z udziałem „Sonii” można prowadzić w dwojaki sposób: po pierwsze, można starać się wskazać zwycięzcę. Na przykład, że „konkret” jest lepszy od „symbolu”, i tym sposobem uznać, że poetyka „Sonii” jest gorsza od bardziej „konkretnych” propozycji. Można też konfrontować lepsze frazy z gorszymi - w książce gorsze frazy się owszem, znajdują. Natomiast jeszcze ciekawszym sposobem „konfrontacji” jest moim zdaniem taki, gdzie różne głosy starają się wzajemnie uzupełniać. „Sonia”, oprócz bycia (co oczywiste na pewnym poziomie) propozycją dobrze zredagowaną i dobrze napisaną, jest propozycją, gdzie ciekawie konfrontuje się śpiew z szeptem, obraz z tekstem, czy wreszcie – gdzie Teresa Radziewicz jako autorka sama sobie stawia wyzwanie – aby podejść do podobnego obszaru z innej strony, postarać się go uzupełnić, dodać do lewej strony prawą stronę. Niestety nie wiem, która z nich jest lepsza. Powykłócać się, owszem, lubię. Robienie rankingów psuje natomiast całą zabawę.

"Sonia zmienia imię", Kwadratura, Łódź 2011

1 komentarz:

  1. Dziękuję, Jakubie. Zawsze mi się zdawało, że jeżeli chcę napisać o jakiejkolwiek książce, to powinnam ją przeczytać. Często niejednokrotnie. ;)

    A na poważnie - to czuję nieustanne zdziwienie, nawet jakiś żal, że można mieć zapędy opiniotwórcze i byle jak traktować to, o czym się pisze.

    Jeżeli chodzi o "Lewą stronę" i "Sonia zmienia imię", to gdybym zrobiła wśród czytających krótką sondę pt.: "który tomik lepszy?", pewnie głosy rozdzieliłyby się równomiernie, ponieważ w takich proporcjach docierają do mnie. Niektórzy wolą oswajanie czasu z pierwszej książki, a inni szaleństwo Soni. Strach pomyśleć, co będzie przy "Samosiejkach". :)

    OdpowiedzUsuń