piątek, 6 marca 2015

Głos w sprawie (wy)czucia i o tym, czy można być jednocześnie literatem i publicystą

Niektórzy lubią beletrystykę. Niektórzy lubią filmy artystyczne, a niekoniecznie tylko dokumentalne, a jeśli dokumentalne, to niekoniecznie zgodne z ich wizją rzeczywistości. Niektórzy lubią opowieści, które nie koniecznie są zgodne z faktami, a tylko (tylko? AŻ!) wiarygodne i prawdopodobne. Niektórzy mają w nosie czy opowieść jest prawdziwa, czy nie, po prostu dają jej się ponieść. Wszak opowieści nie aspirują do faktów.

Niektórzy, czyli nie wszyscy.

Na przykład niektórzy publicyści polityczni. Ewidentnie tego nie czują. Myli im się bohater który powstał „na kanwie” tudzież „z inspiracji” z postacią historyczną (nawet jeśli postać nie nazywa się tak samo jak ta historyczna), myli im się podmiot liryczny z autorem, nie wiedzą, że w literaturze czy też kinie artystycznym liczy się bardziej spójność postaci z opowieścią, a nie spójność postaci z faktami, nie ogarniają, że budowa wiarygodnej postaci wymaga zniuansowania, że jeśli bohaterka jest zdzirą i suką, to nie oznacza od razu, ze musi być tą zdzirą i suką siedem dni w tygodniu i 24 h na dobę, gdyż takie postaci nie istnieją, albo istnieją skrajnie rzadko, a dobry reżyser czy autor, dla którego ważna jest WIARYGODNOŚĆ postaci, nie może sobie pozwolić na fałsz czy sztuczność (UWAGA: przez „fałsz” rozumiemy niespójność z resztą opowieści, tudzież brak wiarygodności, a nie niezgodność z faktami). Podobnie, jeśli bohater jest miły i sympatyczny, to nie znaczy że reżyser czy autor zaprojektował go jako nieomylnego i że słowa bohatera są jednocześnie słowami autora. Wiarygodny „bohater pozytywny” też bywa omylny.

To niekoniecznie był zarzut. Nie każdy umie, nie każdy musi. Zrozumiałe są nawet te wszystkie próby podczepienia dzieła artystycznego pod doraźne cele publicystyczno-polityczne. Ci ludzie są tak przesiąknięci polityką, że nie potrafią wychynąć myślenia poza kategorię doraźnej użytkowości dzieła. Np. takim użytkiem może być „obrona polskości”. Albo „promocja polskości”. Więc z jednej strony film może stać się chłopcem do bicia, „bo ktoś coś tam coś tam pomyśli”, „bo ktoś nie tak odbierze”, a z drugiej – powodem histerycznej reakcji w drugą stronę: „sukces tego filmu promuje Polskę na jewropejskich/gwadelupskich/hamerykańskich/chińskich/japońskich/malajskich/etc, etc, salonach”.

Nic nie "promuje" oprócz wizji artysty, a już na pewno nic doraźnie użytkowego. Rozumiem dumę „z naszych” w przypadku sukcesu, ale duma dumą, a polityka polityką.

Z tego się biorą jeszcze inne absurdalne zarzuty. Na przykład, że artysta o czymś NIE opowiedział. To tak, jakby zarzucać ministerstwu rolnictwa w Polsce, że nie zajmuje się polityką kulturalną na Węgrzech. A jednak pojawiają się. Że ten temat tylko zaznaczył, a ten inny rozwinął. Że ten bohater jest zaledwie epizodyczny (a jest żydem/narodowcem/amiszem/wegetarianinem), więc film/książka/sztuka GARDZI amiszami/żydami/narodowcami/wegetarianami. Rozumiecie, ponieważ WSZYSCY muszą się wypowiadać w tej sprawie, która MNIE interesuje.

No dobrze, ale mówimy jednak o ludziach którzy „nie czują”. Ba, nawet „nie lubią”, bo skoro szukają czegoś co „promuje jedyną słuszną wizję” i nie wykorzystują szansy na konfrontację z innym spojrzeniem, tudzież zniuansowanie swojego własnego, to nie lubią dobrej literatury pięknej (zresztą nie tylko „pięknej”), co najwyżej płaskie, propagandowe, użytkowe agitki. To smutne co prawda, że nie chce im się otwierać na „inne wizje rzeczywistości”, że żadne słowo nie jest piękne, bo wszystko "ma się przydać", "być narzędziem", "tarczą", "mieczem", ale trudno, ich sprawa. Mógłbyś im tylko zasugerować, że niemądrze się wypowiadać o tym, czego nie czują i nie lubią. Ale przecież nie można im tego zabronić, jak wielu innych niemądrych rzeczy.

Gorzej, jeśli bezmyślnego, zardzewiałego cepa politycznej publicystyki stosuje ktoś, kto powinien jednak stawać po stronie niuansów, wgłębiania się, otwartości, konfrontowania ze swoją różnych wizji świata. A jednak. Zasłużony poeta Jan Polkowski postanowił owym tępym skalpelem potraktować skomplikowane, zniuansowane dzieło, czyli „Lalkę” Bolesława Prusa. Merytorycznej masakry, wskazując błędy, półprawdy i wypaczenia, dokonali już mądrzejsi ode mnie, więc ja tylko tyle, że nie wierzę, że zasłużony poeta nie kuma niuansów, różnicy między autorem a podmiotem lirycznym, że wzorem średnio lotnego licealisty wydaje mu się, że to co mówi główny bohater jest „narratorem wszechwiedzącym”, że powieść to nie dokument, i ma prawo nie tyle „zatajać” (SPISEG! SPISEG!) fakty historyczne, co mieć je w głębokim poważaniu. I że on tak na serio i poważnie, że bogu ducha winny Aleksander Głowacki okazuje się głosem „w wojnie o polskość” w dwudziestym pierwszym wieku. A raczej, zdaniem Polkowskiego, o „antypolskość”. Albo więc pomroczność jasna, albo coś znacznie bardziej niesmacznego.

Możemy sobie wyliczać kurioza, możemy się śmiać, ale takie teksty są jednak szkodliwe wobec literatury – bo kto ma jej bronić, skoro zasłużeni poeci są po stronie przeciwnej? Kto, do kurwy nędzy, ma bronić wsłuchiwania się w dobrą opowieść? Wnikania, przenikania, mierzenia się? Otwartości czytania? Dogłębności czytania bez uprzedzeń, „żeby pasowało do mojego światopoglądu”?

Panie Polkowski, weź się walnij czymś ciężkim i nie idź tą drogą. Bo jeszcze inni, nieświadomi, się zainspirują.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz