wtorek, 1 listopada 2011

Po omacku, ale z ogniem. "Wyjście w ciemno" Roberta Rutkowskiego

Wyjście w ciemno Roberta Rutkowskiego to wyzwanie dla czytelnika i idealna książka dla recenzenta. Czytelnik niczego nie może być pewnym, będzie brodził trochę po omacku, a mimo to, gdy zechce przyjąć rolę recenzenta, aż cisnąć mu się będą na usta, jeśli nie odpowiedzi, to chociażby szereg pytań.

Zacznę od ogółu, czyli „o czym”. W zasadzie trudno jednoznacznie stwierdzić (jak już wspomniałem, można nadziać się na wiele pułapek), ale wydaje mi się że to książka o „wątpieniu”. Wiele w Wyjściu w ciemno odniesień do religii, które każą spojrzeć na świat z Wyjścia w ciemno z dwóch stron. Zacznijmy od tego, że świat ten wydaje mi się światem bez boga. Frazę świat bez boga można rozumieć dwojako: po pierwsze jako zły, płytki, pusty. Coś w tym jest, pytanie czym/kim jest bóg. Kiedy Robert Rutkowski pisze w trójcy jedyny/lecz w zestawie/taniej aby nie poplamił niedzielnego ubrania, zwraca uwagę na płytkość i łatwość wycierania sobie „gęby” słowem bóg, ale z drugiej strony w żadnym momencie nie podaje alternatywy, innego boga, który by mógł nad tą pustką i płycizną zapanować. Zatem w tej książce podmiot liryczny stara się „radzić sobie samemu” – nieco w ciemno, po omacku, nieporadnie - i do takiego rozumienia tytułu jestem bliższy; czyli w ciemno = po omacku, niepewnie, zahaczając też o mrok, czasem ze strachem – ale niekoniecznie dając temu „mrokowi” sobą zawładnąć. Nawet jeśli po omacku, pojawia się po drodze ciepło, miłość, ciekawość – i język, który daje tyleż niedoskonałą, co bezcenną możliwość poznania.

Właśnie, język. Robert Rutkowski podchodzi do języka w sposób – jak mi się wydaje – bardzo ambitny. Ba, wręcz mogłoby się wydawać, stara się pogodzić rzeczy skrajne. Po pierwsze, podchodzi do języka z pokorą, uwagą, oszczędnością, a jednocześnie nierzadko stara się mówić wprost, odważnie. To zresztą kolejna ciekawa sprawa, bo wydawałoby się, że oszczędność słowa implikuje bardziej „ukrywanie” sensów, gdy tym czasem zdarza się, że podane są one na tacy. Oczywiście pozornie, z czym czytelnik z pewnością nieraz będzie miał zagwozdkę, i nieraz się na tym „przejedzie”. Tak jak w wierszu „teraz”, którego puenta niepowtarzalna/jak każda wydała mi się z początku nieco gorszą wersją zasłużyłaś na lepsze. Jak wszyscy Miłobędzkiej, co okazało się osądem niesprawiedliwym, bo ponowne czytanie wydobyło z banalnej wydawałoby się frazy coś znacznie ciekawszego – właśnie wspomniane zacieranie się, a także współistnienie sprzeczności – czy brodząc po omacku, idąc w ciemno widzimy za mało, czy za dużo? Takich paradoksów jest więcej. Żeby jednak podjąć się rzeczy paradoksalnych, właśnie najprostsze słowa są idealnym środkiem – nie popisują się, nie zapętlają rzeczy dodatkowo, a jednocześnie same zyskują innego, ciekawszego wymiaru.

Uważne, ascetyczne traktowanie języka przy jednoczesnej prostocie skutkuje niejednokrotnie świetnymi frazami. Takimi jak króciutki wiersz pt „Wielkanoc”, który brzmi (w całości) raduj się/kto/może. Tutaj zresztą wchodzą kolejne sprzeczności - między powagą a żartem poetyckim, czy też zabawą słowną, która doskonale radzi sobie z treściami ciężkiego kalibru. Choć nie zawsze doskonale. Wątpliwości czy udało się pogodzić „sprzeczności” odnoszą się do wiersza „przypis”. W tym oto tekście Rutkowski pisze niech cię nie zwiedzie mój nieświeży oddech – by zakończyć patetycznym przypis do nicości. Ja mam wrażenie zbyt dużego rozdźwięku stylistycznego. Problem z patosem mam również w wierszu „łowienie spod lodu” który co prawda zawiera świetną zwrotkę

nie wierzę tym
którzy chodząc po kruchej tafli lodu
mówią
że chodzą po wodzie


wcześniej jednak następuje fragment bardziej patetyczny, i bardziej oczywisty

nie wierzę
upozowanym rimbaudom
z ostrym makijażem
nieprzespanych nocy


pomijając, że fraza ta jest po prostu niezbyt ładna językowo. Największe jednak wątpliwości wprowadza wiersz „piosenka dla mirandy”, która w moim odczuciu po prostu nie pasuje do całości tomu, a jednocześnie zawiera sporo fraz – moim zdaniem – kiepskich: garb naszych nocy, domknięty nawias nóg, etc. Jednak – jak już wspomniałem – zadanie sobie Robert Rutkowski postawił ambitne, a w przeważającej części radzi sobie z nim naprawdę dobrze, nad mniej udanymi żartami językowymi przeważają te celne, a nad słabszymi fragmentami te rozkładające na łopatki. „białe rękawiczki”, „D.O.M”, „teraz”, „pan cogito i życie po śmierci” (świetna dyskusja z – wydawałoby się – zbyt wyeksploatowanym tekstem), „wielkanoc”, „rano”, „suma” – sporo jest tekstów, które dają dużą przyjemność czytania, a i być może te fragmenty które podałem w wątpliwość z czasem nabiorą nowego znaczenia.

Swoją drogą, w najkrótszych tekstach skojarzenie z przywołaną tutaj Miłobędzką – co prawda luźne, dotyczące ogólnie traktowania języka – trochę się nasuwa, nawet jeśli autor jest skromny i będzie się przed nim wzbraniał; z jednej strony skromność i pokora to nic złego, z drugiej – im bardziej ambitnie się mierzy, tym ciekawiej. Wyjście w ciemno pokazuje to doskonale.

Wyjście w ciemno, Stowarzyszenie im K. K. Baczyńskiego, Łódź 2009

3 komentarze:

  1. Super!
    Podsunę jeszcze inny trop. Wydaje mi się, że Robertowi blisko do niemieckiej "liryki esencji". Ten trop świetnie wyjaśnia elementy heroiczne, patos i pewnego rodzaju wzniosłość w wierszach Rutkowskiego.
    Więc, można wiersze Roberta sytuować w jeszcze szerszej tradycji. A to jeszcze zwiększa radość czytania Jego wierszy. I o to właśnie chodzi !

    OdpowiedzUsuń
  2. Wierzę, że najcenniejsze, co można podarować drugiemu człowiekowi, to czas. Dziękuję Ci więc, Kuba, za czas, który poświęciłeś tej książce, a tym samym pośrednio również i mnie. Dziękuję również za to świadectwo wnikliwej lektury.

    Cieszę się, że tytuł okazał się otwarty na interpretacje. Wyjście w ciemno, oprócz Twojego odczytania, to także jeden z wariantów pokera standardowego, w którym pulę otwiera gracz, na którego przypada kolej gry (z reguły naręczny rozdającego), bez względu na to, jakie karty ma na ręku. Musi grać tym, co ma.

    Zwróciłeś również uwagę na kilka ważnych dla mnie tekstów, które niejako są kręgosłupem Wyjścia..., co świadczy o tym, że konstrukcja tomiku, jaką sobie umyśliłem, zagrała tak, jak chciałem.

    Piosenka dla Mirandy także do tych wierszy się zalicza, choć — racja — formalnie zdecydowanie od nich odstaje. Ja czytam Piosenkę... jako integralną część Kalibana, który słowa zna tylko z cudzych książek, posługuje się kalkami, będąc zwierzęciem aspirującym do kultury, pragnącym czegoś więcej, co okazuje się być poza jego zasięgiem. Sądziłem, że będzie to dobra metafora, chociażby moich aspiracji ;-), chociaż, być może, nieco się przeliczyłem.

    Właśnie, język. Dla mnie ta książka to przede wszystkim zmaganie się z językiem i to on chyba w moim odczuciu jest jej głównym bohaterem. Coś, czego nie ma w języku — nie istnieje, jak napomykam w przestrzeni nazw. I bez względu na to, jak ryzykowna jest ta fraza, trzymam się jej jak brzytwy.

    Raz jeszcze dziękuję za tych kilka cennych uwag i serdecznie pozdrawiam z wyjątkowo dzisiaj mglistej Łodzi ;-)

    OdpowiedzUsuń
  3. moja radość z czytania kolegi Rutkowskiego nie ustaje i oby było tak dalej :)

    OdpowiedzUsuń