Postanowiłem się co jakiś czas dzielić tutaj także odkryciami muzycznymi, choć trudno VNV Nation uznać za moje „odkrycie” – zarówno w moim odtwarzaczu jak i na scenie electro/synth/future (czy jakkolwiek to się nazywa) brytyjski projekt ma mocną i ugruntowaną pozycję. Brytyjczycy od lat konsekwentnie „robią swoje”, nie patrząc na mody i preferencje. Przykładem tej konsekwencji jest właśnie najnowszy album – już przy poprzednim niektórych irytowała większa piosenkowość, melodyjność, przy jednoczesnym patosie i optymizmie bijącym z piosenek. W związku z tym Ronan Harris postanowił nagrać album… jeszcze bardziej patetyczny, optymistyczny i piosenkowy. Już teraz wywołujący nieco skrajne emocje – niektórzy od lukru w niektórych piosenkach dostają mdłości, inni z kolei na forach przyznają się do „wzruszenia”, i innych arcyentuzjastycznych emocji. Ja natomiast mam pewność, że lider Ronan Harris od początku i konsekwentnie wiedział jak poukładać album, wiedział co robi – ciągle na poziomie niedostępnym dla zdecydowanej większości synthpopowych projektów, gwiazdek i gwiazdeczek.
Ktoś nazwał tę płytę – może nawet sam Ronan Harris – „manifestem retro-future”. Wszystko się zgadza, mimo że może brzmieć nieco sprzecznie. Od początku mamy wrażenie, że mimo mocniejszego beatu, basu, i nagrania, zdecydowanie więcej w tej płycie Kraftwerka niż prawdziwie nowoczesnych rozwiązań. Słychać to od początku – po intrze wchodzi od razu „Space and time” – i od razu poprzeczka postawiona jest bardzo wysoko. Prosty, ale chwytliwy motyw klawiszowy, potem rozwinięcie, świetna, kipiąca energią melodia, a dalej wściekle melodyjny i dynamiczny „dialog” motywów może prostych, ale porywających. Rewelacyjny kawałek, jeden z najlepszych nagranych przez ten zespół w ogóle. A reszta?
Trzyma poziom, niekoniecznie taki jak powyżej, bo to niełatwe, ale wszystko jest równo, spójnie i dobrze poukładane. Dalej „Resolution” i „Control” – bardzo dobre kawałki, w stylu znanym i charakterystycznym, więc zaskoczenia nie ma, ale bardzo dobrze się ich słucha. Z całego albumu na pewno wyróżnia się ten drugi – jedyny mocniejszy, gdzie więcej wściekłości i mocy niż melodii. Dalej następuje przerywnik, wyciszenie, wprowadzające w zupełnie inny klimat – a potem już cukierkowo-patetyczno-optymistyczne napięcie tylko rośnie. Zaczynamy od „Streamline”, z prostym a ciekawym rozwiązaniem linii basu, no i zaczyna się robić mniej chłodno i „automatic”, za to coraz cieplej i coraz bardziej energetycznie. Następuje „Gratitude” – tak, nie mylicie się. Tekst kawałka jest tekstem dziękczynnym, ba, wchodzącym w retorykę dziękczynnej modlitwy. Natomiast sam kawałek mnie swoją pozytywną energią jednocześnie przyciąga ale i drażni. Nie wiem czy to przesadna ilość cukru, czy też raczej po prostu bardziej banalna i mniej pomysłowa melodia. Chyba to drugie, bo w kolejnym kawałku („Nova”), VNV naprawdę „jedzie po bandzie” – tyle że tym razem to działa i to naprawdę mocno. Po pierwsze tekst – tu już naprawdę bardziej patetycznie się nie da:
Shine
Shine your light on me
Illuminate me
Make me complete
Poza tym, „Nova” to kawałek, który naprawdę ma moc, energię i patos niemalże hymniczny, a elektronika monumentalności nie odbiera, a wręcz dodaje. Drugi z moich faworytów, zaraz po „Space and time”. Potem „Photon”, który robi za instrumentalny kawałek, zapewne mający nieco wyciszyć emocje, aczkolwiek moim zdaniem trochę za mało się w nim dzieje jak na prawie 6 minut. Jakby go skrócić o połowę, to nic by się nie stało. Płyta kończy się bardzo ciekawym „Radio”, tym razem już bardziej spokojnie, sterylnie i rzeczywiście „automatic”.
Jak można się domyśleć, „Automatic” to dla tej płyty tytuł nieco przewrotny. Nie jest to płyta sterylna, w wielu kawałkach VNV wyraźnie stara się „porwać” słuchaczy energią. Tym razem ryzyko się opłaciło. Po pierwsze, mnie kilka momentów rzeczywiście porywa, i jeśli nie do całej płyty, do poszczególnych kawałków będę wracał wielokrotnie. Po drugie, w dłuższej perspektywie nie ważne czy zdarzają się zespołowi jakieś potknięcia, przegięcia czy nieudane szarże – ważne jest, czy zespół jest wyrazisty i charakterystyczny. VNV z każdą płytą zyskuje na wyrazie coraz bardziej, a czy lukier i patos kogoś wkurwią… cóż, liczba przeciwników też dobrze świadczy o wyrazistości zespołu. No i jeszcze wokal Ronana – można nie lubić tej maniery, ale trzeba przyznać obiektywnie, że ze wszystkich wokalistów w tej branży Ronan Harris jest jednym z niewielu z głosem, który brzmi mocno, nie musi być milion razy przetwarzany (niedowiarków odsyłam do nagrań koncertowych), i jeszcze ma umiejętności by coś z tym głosem zrobić. No to na koniec…
SHINE!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz