Gdybym miał komuś polecić wiersze Wioletty Grzegorzewskiej, być może mógłbym zacytować autorytet, na przykład Jerzego Jarniewicza, który o tomie Orinoko wypowiedział się następująco: W wierszach Wioletty Grzegorzewskiej najciekawsze wydają mi się te miejsca, w których dzięki porządkującej dyscyplinie słów ujawnia się nieogarnięty żywioł doświadczenia, także tego wstydliwego, naznaczonego lękiem czy zdziwieniem. W trójkącie, którego wierzchołkiem są obserwacja, pamięć i wers, nie spodziewajmy się ciszy. Zawsze to bezpieczniej „podeprzeć” wiersze autorytetem, tyle że wiersze z Innych obrotów wcale tego nie potrzebują. Żeby dowiedzieć się tego, co o tych tekstach pisze Jarniewicz, wystarczy otworzyć tom na pierwszym wierszu, „Czas mew”.
Po pierwsze, dyscyplina, o której mówi Jarniewicz. Wrażenie, że nie ma ani jednego niepotrzebnego słowa (zresztą, pod koniec dyscyplina widoczna jest jeszcze bardziej, gdy teksty przyjmują formę cyklu pisanego w formie vilanelli). Bo w istocie, jest co porządkować. Chodzi o żywioł, żywotność - żywioł, jak mówi Jarniewicz, realnego doświadczenia - w każdym razie, jeśli nie do końca realnego, to uwiarygodnionego poprzez plastyczność szczegółów i opisów. Przykładowo, w „Czasie Mew” mamy szczegóły prozaiczne (mdła kawa z mlekiem, baranina w miętowym sosie), a jeśli niekoniecznie prozaiczne, to wprawione w ruch, żywotne, dzięki czemu czytelnik jest bardziej skłonny w nie uwierzyć i wciągnąć się w opowiadaną historię (poduszkowce jak białe skorupiaki uciekają z wody). Przy czym żywotność sprawia, że nie są to beznamiętne opisy. Wiersz kończy się – znów za Jarniewiczem – lękiem (zabierz mnie stąd, zanim wyparuję), w kolejnym tekście („Róż w szarym”) mamy z kolei zdziwienie, zapewne bardziej od lęku pozytywne, bo charakteryzujące się gotowością poznania świata, pokonanie lęku przed "wyparowaniem".
Choć oczom nie wierzę, pstrąg poruszył płetwą
jakby zbudził się nagle z lodowatego koszmaru,
zdumiony, że przepłynął niewidzialne kręgi.
Tu dochodzimy do jeszcze jednej kwestii, która wzmaga ten żywioł – pomimo żywotności, plastyczności opisów, wiersze Grzegorzewskiej mają w sobie pewną nieokreśloność. W czym bowiem jest umocowane to doświadczenie? Być może – wracając do „Czasu mew” - doświadczenie kryje się gdzieś między snami. Brak zakorzenienia dodaje wierszom Grzegorzewskiej więcej emocji, wręcz pewną obsesyjność, do której podmiot liryczny niejako się przyznaje – również niemal na samym początku (choruję na przewlekłe tygodnie). Jest to dla mnie atutem tych tekstów - mam wrażenie równowagi pomiędzy dystansem i emocjami, elegancją a nieuchwytnością.
Wrażenie nieuchwytności potęgują jeszcze momenty magiczne, zarówno rozumiane dosłownie, jako magiczny rytuał („Czasy zespolone”), czy po prostu swego rodzaju animizacja rzeczywistości („Łuskanie” – W każdym strąku bobu niespodzianka – zezowate oczka albo zrośnięte fasolki, albo „Zaginiona” – Drzewa szepczą – wydam cię szpakom).
Sam, próbując jakoś uporządkować sobie te teksty (nie wiem z jakim skutkiem) czytam Inne obroty przede wszystkim jako wiersze o pamięci, a może raczej: o pamięciach, bo nie ma tu jednej pamięci, z biegiem tomu zwiększa się ilość indywidualnych historii, wszystkie one jednak zdają się być subiektywne, naznaczone własnymi, osobnymi doświadczeniami, snami poplątanymi przez wędzidła widziadeł („Karabułak”) czy też po prostu lukami w pamięci. Pamiętam zresztą ostrą dyskusję na jednym z portali, na którym pojawił się wiersz „Saturator”, dziejący się w rzeczywistości PRL-u, i zakończony kontrowersyjnym – dla niektórych – stwierdzeniem: Czołgi? Nie pamiętam. I dobrze – nie ma oszukiwania, że istnieje jakaś jedna, kolektywna „pamięć”, czy to narodowa, czy to jakakolwiek inna. W takim subiektywnym ujęciu – z dyscypliną formy, ale bez „dyscyplinowania” czyli upiększania przekazu - te teksty są rzeczywiście żywe i wiarygodne.
Tutaj zakończę, zdając sobie sprawę, że zaledwie zaznaczyłem pewne kwestie, wiele tropów czy interesujących wierszy pominąłem – ale żeby zawrzeć wszystkie, musiałby powstać kilkunastostronicowy esej, a na to żaden czytelnik nie miałby cierpliwości. Zatem po prostu polecam – duża przyjemność czytania i odkrywania, czy też, jeśli ktoś koniecznie chce, próby klasyfikowania tego żywiołu (choć nie sądzę, że jakikolwiek żywioł da się sklasyfikować – można spróbować gdzieś pomiędzy dystansem i elegancją Dehnela, a mistyką i nieuchwytnością Honeta – ale to chyba wyłącznie w kategoriach żartu).
Wioletta Grzegorzewska, Inne obroty, Polski Fundusz Wydawniczy w Kanadzie i Stowarzyszenie Literacko-Artystyczne Fraza, 2010
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz