Zdarza się że debiutanci traktują swoją pierwszą książkę jako zamknięcie pewnego etapu, czy to w pisaniu, czy też debiut ma być rozliczeniem z jakimś okresem w ich życiu. U Ciebie, o ile dobrze widzę, również coś takiego występuje, jednak Ty zdajesz się kwestię "zamknięcia" traktować szczególnie brutalnie. Zrobiłem sobie szybkie porównanie i wyszło mi, że bardzo niewiele książek debiutanckich, przynajmniej tych, które ja czytałem, w takim stopniu dotyka tematu śmierci jak Twój tomik. Nie będę tutaj określał, czy jest to śmierć metaforyczna, czy raczej śmierć konkretnego człowieka - ale chciałbym zapytać: co jest takiego, co należy uśmiercić już na starcie, bo debiut jest swego rodzaju startem? Dlaczego clue tego zdania to trup, skoro tym zdaniem w pewien sposób witasz się z czytelnikami?
U mnie motyw rozliczeniowy przegrywa jednak z zamysłem koncepcyjnym, książka nie ukazałaby się w takim kształcie, w jakim się ukazała, gdyby miała być jedynie podsumowaniem pierwszego mleka pod wąsem. To są zawsze chwilowe, efemeryczne idee. Chodzi o szerszą perpektywę, w której schyłkowość mruga do ciebie z każdego przedmiotu, każdego doświadczenia, każdego śladu pamięciowego. Do tego dochodzi jeszcze upadek ustroju politycznego, który rozgrywa się gdzieś tam w tle. Jest w tym może nawet coś sartre'owskiego, dla którego doświadczenie końca, schyłku, śmiertelności jest pierwszą refleksją filozoficzną w życiu każdego człowieka. Oczywiście przyszła mi do głowy myśl, że trochę strzelam sobie w stopę, zaczynając swoją twórczość od pisania o końcu, ale znowuż żaden inny temat nie fukncjonował w mojej głowie i nie funkcjonuje nadal w kategorii obsesji, dla której warto. Śmierć jako postępujący koniec wszystkiego jest właśnie moją obsesją, dlatego nie mogłem inaczej.
Zdarzało mi się wchodzić na Twojego bloga; przyznam, rzadko go czytałem i pobieżnie, ale gdzieś tam mi mignęła informacja, że miałeś problem z tytułem dla tomiku. Ostatecznie stanęło na "Wiedeński high life" - który przedstawiany jest cokolwiek ironicznie, jako wsuwanie dropsów przy osiedlowym kiosku; dlaczego właśnie scena z wsuwaniem dropsów, jakby pośrednio, staje się kluczowa do odczytania tak ważnej części tomu, jaką jest tytuł (chyba że w ogóle tytuł nie jest tutaj taki ważny)? W kontekście tego, co powiedziałeś o śmierci, sam tytuł "Wiedeński high life" może nie jest aż tak oczywisty, natomiast już scena z wsuwaniem dropsów dla zabicia czasu mogła by zostać napisana przez Becketta ;)
Tytuł ma znaczenie zasadnicze. Działa jako antyteza wobec treści w książce, w ten sposób rzeczywiście staje się ironiczny. Sprawy bowiem dalekie są od high life'u, do tego stopnia dalekie, że wsuwanie dropsów w okolicznościach chwilowej beztroski i spokoju jawi się jako coś szczególnie pięknego i wartego utrwalenia. W końcu w tle rozgrywa się koniec świata
W tomie przewijają się dwie postaci. Pierwszą jest niejaki Marcin, drugą niejaki Siwy. Z Marcinem - sprawa jest niby prostsza, bo nawet jeśli Marcin po śmierci maszeruje do nieba, to jest to "pustka z wygodami", co mogłoby pokazywać stosunek peela do tych wszystkich powszechnych kulturowo koncepcji życia pozagrobowego, itp, itd. Z drugiej strony, dlaczego zatem piszesz, że
"Marcin jest w wierszu niebezpieczny"? Co pozostaje po śmierci Marcina? Wspomnienie o Marcinie? Obsesja Marcina? Obsesja śmierci w ogóle? A może jednak zupełnie nic, czyli pustka z wygodami?
Jest jeszcze trzecia postać - Mansztajna, który najpełniej ujawnia się w trzeciej części. Ale do rzeczy - "Clue tego zdania do trup" to tytuł drugiej części książki, w której na oczach czytelnika umiera chłopiec. Chłopiec ma na imię Marcin i zamiast odstawić łyżkę po jednym tekście, ten umiera przez kilkanaście. Ja zresztą niedawno powiedziałem, że to tak jak w życiu - człowiek nie kończy się w momencie śmierci, on umiera w swoich bliskich jeszcze długo, umiera niekiedy całe ich życie. Podobnie Marcin wierci się w oku jak ta łza, która nie chce wypłynąć. Co po nim pozostaje? Na pewno ta książka. Nie wiem natomiast, co Marcin pozostawia w poszczególnym czytelniku - trzeba by zapytać. Co do twojego pytania zaś - nie ma tu sprzeczności. Wręcz przeciwnie: skoro Marcin tak jawnie maszeruje w pustkę z wygodami, to jest tym niebezpieczniejszy, innymi słowy - im głośniej i dobitniej kwestionuje mit życia pozagrobowego, tym skuteczniej chwieje poczuciem bezpieczeństwa, przeciska się przez gałkę oczną w bezpieczny świat ludzi żywych i mówi: wielki pusty brzuch jest głodny, ziemia jest głodna i czeka.
Piszesz, że jest jeszcze Jakobe Mansztajn… Ale ja tym razem nie tyle o charakter tej postaci, co sam fakt pojawienia się Mansztajna jako bytu, w pewnym sensie, alternatywnego. Oczywiście to nic rewolucyjnego podpisywać książkę pseudonimem, ale jest to z pewnością rzadkie wśród młodych autorów. Najczęściej młodzi poeci, nawet udzielający się w Internecie i używający tzw. nicków nie decydują się na pójście o krok dalej i używanie nicka jako pseudonimu artystycznego; to taka mała dygresja, ale widać wyraźnie, że skoro Jakobe Mansztajn występuje w książce jako bohater i to w trzeciej osobie liczby pojedynczej, przynajmniej w tytule jednego z tekstów, to czy traktujesz Jakobe Mansztajna – Ty, jako osoba podpisująca się w urzędzie, oficjalnie, zupełnie inaczej – jako swoiste alter ego? W jakim stopniu osoba podpisująca się pod tomikiem jest ta sama, a w jakim stopniu inna od tej wypełniającej NIP w urzędzie skarbowym? A może to po prostu dwie strony tego samego medalu?
Wiesz, człowiek nie ma jednej twarzy, jest kim innym na poczcie, kim innym w łóżku z kobietą i jeszcze kim innym, kiedy siada nad kartką papieru, aby coś napisać. Mansztajn jest tą bezkresną częścią mnie, która odpowiada za doświadczanie świata i przepisywanie tego doświadczania na język literatury. Jestem zarazem swoim własnym bohaterem, obracam w palcach wspomnienia jak stare monety, wycinam kawałki z brystolu, stanowię przedmiot własnego zainteresowania. Ale i samo nazwisko, które brzmi żydowsko jak tylko może, nie wzięło się z powietrza, a z długiej historii mojej rodziny. Która to historia powoli zresztą zatacza koło, wuj na powrót jął studiować Stary Testament, a babka jak jakaś przekupka na rynku woła nieprzerwanie "Jahwe", jakby chciała nas w ten sposób zachęcić do pogłębionej religijności. Dziadek, który najpierw męczył się w obozie u Niemców a następnie z komunistami, gdyby tylko żył, już dawno wziąłby sprawy religii w naszej rodzinie w garść. Jest jeszcze inna rzecz: kiedyś postaci pochodzenia żydowskiego regularnie zmieniały swoje dane na brzmiące bardziej polsko, wiadomo – mogłeś dostać wpierdol za niewinne "witz" na końcu nazwiska, dlatego proszę bardzo, wychodzę na pierwszy front i czekam, aż ktoś podejdzie z pięściami.
Jesteś osobą, przynajmniej przez swojego bloga, nadal aktywną w Internecie. Mimo to jednak widać u Ciebie pewną prawidłowość, dotyczącą wielu innych debiutantów: zaczyna młody, zdolny poeta na tzw. portalu internetowym, publikuje jakiś czas, szlifuje warsztat, a potem jakby uznaje że nie można cały czas wrzucać tekściki na portale, z których rezygnuje na rzecz prasy papierowej, potem publikacji książkowych, etc, etc. Czy te wszystkie portale to synonim piaskownicy/szkółki/przedszkola poetyckiego z którego co bardziej zdolni powinni prędzej czy później zrezygnować na rzecz bardziej prestiżowego papieru? Czym jest Internet dla literatury? Rzeczywistą przestrzenią do dyskusji czy siedliskiem grafomanii i trollizmu?
Gdybym uważał internet jedynie za siedlisko grafomanii, poszukałbym sobie innego miejsca, naprawdę. Z internetem jest oczywiście tak, jak z całą resztą – dominuje miałka przeciętność, ale ja miałem akurat szczeście, że zahaczyłem o ten moment funkcjonowania portali, kiedy można było jeszcze posłuchać sensownej krytyki albo przeczytać wspaniały wiersz. Na przykład jakiś lokomocyjny tekst Adama Pluszki. Pamiętam też niestrudzonego Macieja Woźniaka, któremu się chciało i który uprawiał wyjątkowo rzeczową krytykę. Albo Łukasza Stadnickiego, który potrafił przekonywająco odpowiedzieć na pytanie, dlaczego coś jest dobre albo właśnie wręcz przeciwnie. To były fajne czasy, nie wiem, jak jest teraz, wiem natomiast, że kiedy rezygnowałem z publikowania w internecie, na portalach środek ciężkości coraz silniej przesuwał się w stronę regularnego dopierdalania sobie i jakichś gierek podjazdowych. Inną natomiast jest rzeczą, że ja swój język i swoją wrażliwość rozwijałem i kształtowałem nie w oparciu o internet, a lekturę papierowych książek i rozmowy z realnymi ludźmi. Czyli old-fashioned way. Internet za to otwiera drzwi i ciebie na ludzi – jeśli jesteś dobry, prędzej czy później zadzwonią z jakąś propozycją.
Pytanie przedostatnie, nieco osobiste. Twój debiut nie jest tym, co zwyczajowo określa się „późnym debiutem”, bo nie wydajesz go po trzydziestce. A jednak, wystarczy spojrzeć na daty Twoich tekstów, na przykład, wklejonych na poema.art.pl. To są teksty sprzed pięciu-sześciu lat, co więcej, kilka z tych pięcio-sześcioletnich tekstów znalazło się w książce i to we właściwie niezmienionej wersji. Ten wpis o którym mówiłem, że szukasz tytułu do książki, to też spokojnie mógł być ze dwa lata temu. To oznacza, że „Wiedeński high life” z pewnością nie powstał lekko, łatwo i przyjemnie, mówiąc ładnie, wymagał zapewne wiele pracy, a mówiąc brzydko, mógł nawet rodzić się w bólach. Trudno mnie albo Tobie to porównać do porodu, bo jako faceci nie mamy porównania, ale jakie to uczucie, po tak długim czasie i „walce” wydać na świat swoje „pierworodne dziecko”? Pokaźnych rozmiarów zresztą, jak na debiut.
Wiesz, trzymając się porodowej retoryki, powiem, że czujesz ulgę. Droga do publikacji książki była długa i kręta, wydawnictwo przechodziło problemy finansowe, trzeba było czekać. Ale dzięki temu miałem więcej czasu na zmiany, poprawki, doszlifowanie wizji, w czym zresztą skutecznie pomagał mi Maciej Gierszewski. Po zamknięciu prac redakcyjnych na chwilę poczułem ulgę, a później pojawiło się myślenie, że najgorsze co może teraz nastąpić, to nic, flauta. Że te kilka lat pracy pójdzie jak posoka w piach, a umówmy się, nie po to otwiersz sobie metaforyczne żyły, żeby twoja książka po publikacji runęła na ziemię jak martwy gołąb w trakcie pojedniania kibiców Wisły i Cracovii. Nie myślisz oczywiście o nagrodach, nagroda to jest artefakt, który albo się pojawia, albo nie – ty myślisz wyłącznie o tym, żeby książka pożyła w świadomości czytelników, niech pożyje jakiś czas, niech kogoś dotknie, tak sobie mówisz.
Pytanie ostatnie, standardowe. Wiadomo co dalej? Odpoczywasz (od wierszy) czy też od razu przygotowujesz kolejny projekt?
Odpoczywałem. Do tego stopnia odpoczywałem, że na jakiś czas dopadł mnie kryzys twórczy, być może z przesadnego odpoczynku, a być może właśnie z niedostatecznego odpoczynku. W każdym razie cały ten kurz po Silesiusie i Gdyni powoli opada i jakiś czas temu z czystym umysłem wróciłem do pisania. Oczywiście nie śpieszę się, mam pomysł, znalazłem formę, teraz z bawołem idę powoli przez pole minowe.
Rozmawiał: Kuba Sajkowski
Brawo Kuba, fajnie przemaglowałeś Jakobe! Przeczytałem z przyjemnością i zaraz idę sprawdzać Twoje tropy interpretacyjne:) Świetna robota, gratulacje!
OdpowiedzUsuńJak dobrze, że trafiłem na ten wywiad Kuba! Przyda mi się do pracy licencjackiej, będę korzystał. Na prawdę świetnie. I świetnie, że powstał, bo Jakobe bezspornie wart jest tego. Pozdrawiam. MAx (Tchoń patrz Maracas)
OdpowiedzUsuńbardzo fajny wywiad, ciekawy z obu stron.
OdpowiedzUsuń